[3 lipiec 2017 — poniedziałek]
Tego dnia padało, a burza trwała w najlepsze już od
samego rana. Paryski błękit nieba przybrał kolor szarości życia, a na tęczę
przyszło nam czekać naprawdę długo.
Siedzieliśmy przy śniadaniu i z entuzjazmem opowiadałam o
swoich wczorajszych wrażeniach, gdy rozbrzmiał dzwonek telefonu.
— Przepraszam. — Francja wstał i skierował się do telefonu
stacjonarnego, który znajdował się na komodzie. Dziwne, myślałam, że ten
telefon był tu dla ozdoby, no bo poważnie… Kto w dobie smartfonów używał w domu
stacjonarki?
Zanim zdążyłam się nad tym głębiej zastanowić, usłyszałam
rozdrażniony ton mężczyzny i głośny dźwięk odkładanej słuchawki.
— Kto to był?
— Anglia — powiedział, przekręcając zirytowany oczami.
— Czego on od ciebie chciał? — Moje brwi wyjechały do
Chin ze zdziwienia.
— U niego strajkują teraz policjanci, zadzwonił więc, aby
mi powiedzieć, że to moja wina.
— Że co?! — Oplułam się. Nie potrafiłam ogarnąć móżdżkiem
tego całego absurdu.
— To prawda, że lubię strajkować, ale…
Przerwał, bo po raz kolejny aparat się rozdzwonił. Z
milczeniem obserwowałam blondyna, który podreptał z powrotem do telefonu,
wyrzucił z siebie ze zdenerwowania kilka zdań, po czym znów rzucił słuchawką,
tym razem jednak mocniej.
— Co znowu? — zapytałam uprzejmie, mimo że dostałam tiku
nerwowego w prawej powiece.
— Teraz stwierdził, że burza, która u niego szaleje,
nadeszła ode mnie.
— Ja pierdolę. — Zrobiłam minę typu XD, kiedy wybuchł mi
po tej informacji mózg. Francis westchnął i w sumie spokój trwał może z kilka
minut, kiedy po raz trzeci telefon się odezwał.
Poirytowany mężczyzna wstał po raz trzeci, ale ja byłam szybsza.
Minęłam go z gracją hipopotama i dorwałam się do słuchawki.
— Skończ w końcu wydzwaniać, psycholu!
Cisza, jaka zapadła po drugiej stronie, podpowiadała mi,
że typ łączył puzzle.
— Kto mówi? —
Usłyszałam w końcu głos Anglii co dało mi pewność, że składanie układanek nie
było jego mocną stroną. W sumie, tak jak i moją.
— A kto pyta? — przedrzeźniłam go.
— Nie rób sobie ze
mnie jaj, zarośnięty durniu!
— Cooooo? — Oburzyłam się niczym minionek. — Całujesz
mnie w moim własnym domu i jeszcze mnie nie pamiętasz?! Mówię po polsku, a ty
dalej nic?! A żeby cię szlag, Kirkland!
— Natalia?!
— Brawo ty! — fuknęłam. — Jeszcze raz zadzwonisz z jakąś
pierdołą, to osobiście stawię się w Londynie, żeby cię kopnąć w dupę!
Rzuciłam słuchawką i spojrzałam na skamieniałego Francję.
— No. Teraz będzie spokój.
— Tak wiele pytań — powiedział, gdy się otrząsnął — tak
mało odpowiedzi.
Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, w jadalni znów
rozbrzmiał telefon. Nie zastanawiając się, odebrałam go wściekła jak osa i
warknęłam:
— Czego?!
— Natalia, co ty
robisz w domu żabola?!
— Relaksuję się na wakacjach! — zagrzmiałam, dobitnie
pokazując jak bardzo się w tej chwili relaksuję.
— Rodzice cię
puścili? Ile ty masz lat?
— Kilka lat temu miałam dwanaście, więc se policz!
Cisza. W sumie zastanawiało mnie, co go to obchodziło.
— Ale ty jesteś
bezczelna — warknął po chwili, a ja się zapowietrzyłam.
— JA?! — wybuchłam z niedowierzaniem. —To TY wisisz
ciągle na telefonie i dzwonisz tu z byle pierdołą!
I w tym momencie mnie najzwyczajniej w świecie olśniło.
Odchrząknęłam i dodałam już spokojniej:
— A może ty szukasz towarzystwa?
— Chyba śnisz! —
prychnął, a ja uśmiechnęłam się szeroko.
— Mam pomysł! Wpadnij na obiad!
— CO?! — krzyknęli jednocześnie Anglia z Francją.
— No wpadnij, będzie fajnie!
— Dziewczyno, żarty
sobie ze mnie stroisz?! Ja miałbym przylecieć do Francji na obiad?!
— Albo ty tutaj, albo my u ciebie~. — Zachichotałam
rozbawiona niczym nastolatka. — Wybieraj~.
— Jesteś niereformowalna!
— Wiem, wiem. To jak? Chyba taki dżentelmen nie odmówi na
zaproszenie kobiety~?
— Natalia!
Zignorowałam Francję, a słysząc jedynie ciszę w eterze po
drugiej stronie, odrzekłam:
— W środę na czternastą. Adres znasz. Papa!
I odłożyłam słuchawkę zadowolona z siebie i z życia.
— Zna adres? Prawda? — zapytałam Francję trochę
niepewnie, a ten potrząsnął gwałtownie głową.
— Oszalałaś?! Zapraszasz tego niedzielnego czarodzieja do
mojego domu?!
— Faktycznie się zagalopowałam… — mruknęłam zawstydzona.
— P-Przepraszam…
A chuj, wcale nie
było mi przykro!
— Skoro go zaprosiłaś, to sama gotujesz! — burknął
obrażony. — Ja ręki swej nie przyłożę do tej komedii!
— Ale super! — Ucieszyłam się, a Francji autentycznie
opadła szczęka. — To ja lecę na górę zaplanować danie i deser!
Zaklaskałam entuzjastycznie dłońmi i puściłam się biegiem
do sypialni, gdzie miałam swoją torbę.
***
Krążyłam po pokoju
i intensywnie myślałam nad jutrzejszym obiadem. Chciałam podać coś smacznego,
ładnego ale i prostego. I niezbyt tłustego, Francja był fit.
— Zupa. Zupa, zupa,
zupa — mruknęłam do siebie, zapisując swoje myśli w notatniku. — Zupa krem z
dyni i chili. Tak, dobre. Drugie danie. Coś polskiego, rodzimego. Schabowy!
Kotlet schabowy z pieczarkami i żółtym serem. Ziemniaki ze śmietaną, koperkiem
i cebulką jak robi moja babcia. A deseeeer… Jezu. Mam antytalent w tym temacie.
Chuj, kupię coś na mieście wspierając tym samym konsumpcjonizm, GENIALNE!
Zapisałam szybko
listę zakupów i wzięłam ciuchy na przebranie. Co prawda na zewnątrz dalej lało
jak z cebra, ale przecież nie byłam z cukru. Gotowa zeszłam na dół po schodach
w poszukiwaniu mojego przewodnika.
— Francis! —
zawołałam.
— Tak? — Usłyszałam
za sobą i podskoczyłam z wrzaskiem.
— Matko
Przenajświętsza! — Obróciłam się do niego. — Nie strasz mnie! Na zawał zejdę!
Baranie!
Blondyn parsknął
śmiechem, po czym wskazał na moją listę zakupów.
— A to co~? — Wyrwał
mi kartkę szybkim ruchem.
— Oddawaj! — Sięgnęłam
po listę, ale tyle se mogłam, co więzień na spacerniaku. — Francis!
— Napisałaś dla
mnie wiersz?
— Nie! To lista
zakupów!
— A gdzie wiersz? —
Rzucił rozczarowanym okiem na listę, a ja po raz kolejny przyznałam w duchu, że
Republika Francuska była umysłowo niedorozwinięta.
— Na górze róże, na
dole bryły, weź nie przeginaj, bo przegryzę ci żyły!
— Słucham? —
Francja skrzyżował ręce na klatce piersiowej i zmrużył na mnie oczy.
— Na górze róże, na
dole fiołki, a my się kochamy jak dwa aniołki? — pisnęłam szybko i uśmiechnęłam
się zniewalająco.
— O wiele lepiej —
mruknął i oddał mi kartkę. — Zamierzasz iść w taką ulewę na zakupy?
— Mała poprawka, MY
zamierzamy! — Uśmiechnęłam się zachęcająco, a Francis podniósł prawą brew. — No
weź, raz mi pomóż! Tak bezinteresownie! Chyba, że wolisz, żebym poszła sama. —
Podeszłam go z innej strony. — Ale nie znam francuskiego, ale od czego są Google. Podaj mi tylko adres ulicy,
jakbym się zgubiła, to będę wiedziała co wpisać w nawigacji.
— Dobra, chodź. —
Westchnął zrezygnowany.
Bingo!
Chyba wizja
błądzącej Natalki po Paryżu go przerażała.
***
Zakupy poszły dość szybko i sprawnie. Uparłam się, żeby
za wszystko zapłacić, a gdy wróciliśmy do domu, od razu wszystko pochowałam do
lodówki.
Niestety nie wypogodziło się nawet po obiedzie. Stałam
więc samotnie w sypialni i opierałam się o parapet. Patrzyłam przy tym tęskno
za okno. Strasznie mną nosiło i tak bardzo chciałam wyjść na spacer, chociażby
dookoła dzielnicy, ale ulewa ani myślała przejść. I kiedy tak wpatrywałam się w
wieżę Eiffla w oddali, to usłyszałam najpierw plask, a potem poczułam
roznoszący się lekki ból w lewym pośladku.
Odwróciłam się z kamienną twarzą i rzekłam dość
spokojnie, jak na samą siebie:
— Czy ty mnie właśnie klepnąłeś w tyłek?
Francis dźwignął obie dłonie i cofnął się dwa kroki z
wielkim bananem na twarzy.
— Ma chérie, znasz przysłowie, że kto wypina, tego
wina~?
— To GDZIE moje wina? — zapytałam podnosząc brew. Francja
chyba stracił wątek, na co ja parsknęłam śmiechem. — Serio pytam. Tyle
słyszałam o waszych fhancuskich winach. I serach. Ej! — Pstryknęłam palcami,
gdy mnie olśniło. — Włączmy sobie film na laptopie! Kocyk, wino! Tu, o TU! — Z
miną maniaka wskazałam na miejsce pod wielkim oknem, gdzie staliśmy. — Co ty na
to?
— M-Ma chérie… — wydukał zaskoczony.
— No co? — Zdziwiłam się.
— Jakie to romantyczne~! — Rozmarzony złapał mnie za
ręce. — Czyli jednak jest nadzieja, że gdzieś tam w środku, co prawda bardzo
głęboko, znajduje się w tobie spora dawka romantyzmu!
— Ja jestem bardzo romantyczna — powiedziałam zdziwiona.
— Ale nie jest to romantyzm, o jaki ci chodzi.
— Zdążyłem zauważyć — powiedział pod nosem. — Wy, Polacy,
macie opinię romantyków.
— Tak. My, Polacy, mamy opinię romantyków — powtórzyłam
głucho, skupiając wzrok na kroplach deszczu. — „Nam jedna szarża do nieba
wzwyż. I jeden order nad grobem krzyż”*.
— Na szczęście jest pokój — odpowiedział zmieszany
Francuz, a ja przeniosłam na niego swoje niewidzące spojrzenie. Duchem byłam
zupełnie gdzie indziej. — Więc żadnej szarży nie będzie.
— Nie będzie — potwierdziłam, wzruszając ramionami. — Bo
wykańczają nas od środka. Spójrz… — Znów oparłam się dłońmi o marmurowy
parapet. — Lata zaborów i okupacji zrobiły swoje. Nikt tak nie skacze sobie do
gardła jak Polak Polakowi. To przykre. Wiesz… Ostatnio przeglądając facebooka
zobaczyłam artykuł, ile Magda Gessler liczy sobie za sześć pierogów ruskich.
Chyba około czterdziestu złotych.
— To dużo?
— Dużo, ale to jej restauracja. Nie chcesz jeść u niej i
tyle płacić, to nie idziesz, proste. Ale gównoburza, jaka wywiązała się w
komentarzach, doszła do tego stopnia, że ludzie życzyli sobie nawzajem śmierci.
Popatrz, jak łatwo jest nas wobec siebie podburzyć. O durne pierogi. Ale co
ciekawe, gdy pojawia się wspólny wróg, to potrafimy się zjednoczyć i działać
razem. Jak równy z równym. Ale…
Zamilkłam na chwilę. Zmarszczyłam przy tym czoło,
zastanawiając się nad czymś, po czym ciągnęłam dalej:
— Ale nasz rząd dzieli nas od środka. Partie drą ze sobą
koty, a po godzinach razem piją. A durny Naród łyka jak pelikan. Nawet rodziny
są skłócone. Kiedyś, na urodzinach mojego taty, wybuchła kłótnia między moim
starym, który jest za PiSem, a dziadkami, którzy są za PO. Ja pierdzielę,
Francis, jak oni się darli… Postanowiłam więc rozluźnić atmosferę i
powiedziałam: „A jo żech jest za NSDAP”. To nie był dobry pomysł, partia
nazistowska nie rozluźniła atmosfery ani trochę, a moi dziadkowie wyszli
obrażeni. — Wybuchłam śmiechem. — Tragedia. No i ta wylęgarnia socjalu… Nie
wszyscy tacy są! — dodałam szybko, widząc jak Francja otwiera usta. — Jestem za
tym, by Polska miała czterdzieści milionów obywateli. Ale, kurwa, nie
dupniętych!
— Jesteś za młoda, by przejmować się w takim stopniu
polityką, ma chérie.
Zerknęłam na niego kątem oka, gdy stanął obok mnie i
również podparł się o parapet, patrząc w dal.
— Wasz rząd wieczny nie będzie — powiedział spokojnie. —
Po nim nadejdzie nowy, lepszy lub nawet gorszy. Doskonale wiem jak działa
ówczesna demokracja. Nie masz wpływu na to, co ostatecznie się wydarzy.
— Wiem… ale ja tylko chciałabym żyć godnie — powiedziałam
cicho. — Chcę żyć w Polsce, mieć rodzinę. Marzę o tym, by mieć dzieci… Pragnę
tego bardzo mocno… A mam świadomość, że czeka mnie wiązanie jednego końca z
drugim oraz kark, który z każdym rokiem jest coraz bliżej ziemi…
— Nie martw się na zapas, mon petit Monaco —
powiedział dziwnym tonem. — Historia tworzy się każdego dnia. Nigdy nie wiesz,
czy wasz system, którego tak się boisz, nie upadnie za miesiąc, rok, dekadę.
Sama też nie wiesz, gdzie los cię rzuci.
— Taaak… Racja. Zaraz, jak mnie nazwałeś? — Zamrugałam.
— Moja mała Monako. Zamartwiasz się zupełnie jak moja
siostra. Otrzyj łzy, a ja zaraz wrócę ze sprzętem i kocem.
Uśmiechnęłam się blado. On naprawdę potrafił być
normalny.
***
[5 lipiec 2017 — środa]
W nocy z tego wszystkiego nie mogłam zasnąć. Przewracałam
się z boku na bok, a gdy w końcu udało mi się zasnąć, to oczywiście nie śniło
mi się nic innego, jak katastrofa na zaplanowanym obiedzie.
Tak czy owak, wstałam zmęczona i zmierzła. Sprzątać na
szczęście nie musiałam, bo w domu Francji panowała wręcz sanitarna czystość.
Albo sterylna. Jeden chuj.
Po śniadaniu, gdzie znów zjedliśmy wraz z Monako, zabrałam
się do szykowania wszystkiego w kuchni. Monako, gdy usłyszała KTO będzie
dzisiaj na obiedzie, uśmiechnęła się. Serio, pierwszy raz szeroko się
uśmiechnęła i pokręciła głową. Na obiedzie jednak zostać nie chciała. Życzyła
mi tylko powodzenia i wyszła, wciąż śmiejąc się przy tym pod nosem, niczym z
dobrego żartu.
Zupa krem wyszła mi smaczna, byłam z siebie dumna. Widać
lekcje mojej mamy nie poszły na marne.
Kiedy wybiła równa czternasta, zaczęłam nerwowo
spacerować po holu, przebrana w granatową sukienkę sięgającą do klan. Francja
opierał się nonszalancko o ścianę i obserwował moje wędrówki ludów.
— Spóźnia się! — mruczałam niecierpliwie sama do siebie.
— Miał być punktualnie!
— Spokojnie, ma chérie. Założę się, że nie
przyjedzie.
— Zabiję go, jak mnie wystawił! — Wściekłam się, ale po
chwili usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Spojrzałam triumfalnie na skamieniałego
Francję i ruszyłam do wrót, by je otworzyć. Faktycznie,
na ganku stał Anglik, który nerwowo poprawiał kołnierz.
— Arcio! — Ucieszyłam się na jego widok. — Jednak
przyszedłeś!
Jego poker face mówił mi wszystko. Chłopak odchrząknął i
powiedział dość oficjalnym tonem:
— Damom się nie odmawia. Aczkolwiek miałem pewne wahania,
bo sama twierdzisz, że do dam nie należysz.
— No proszę. — Cmoknęłam z udawanym niezadowoleniem. —
Jaki złośliwy, a jeszcze dobrze nie wlazł. Chodź!
Odsunęłam się i zrobiłam mu przejście. Blondyn wszedł do
środka i pierwsze co zrobił, to mentalnie zniszczył Francisa wzrokiem.
— Widzę, że masz nową panią domu. — Zaśmiał się
złośliwie. — To co, pantoflu, jak się odnajdujesz w nowej sytuacji?
— Jestem zachwycony. — Francis wzruszył ramionami. — A ty
dalej sam?
— Nie mam nerwów do dzieciaków — prychnął i skierował się
do jadalni na piętro.
— Widzę, że całkiem dobrze się tu orientujesz. —
Dogoniłam go i uśmiechnęłam się szeroko. — Dokładnie tak, jakbyś znał ten dom
jak własną kieszeń~.
— Nie wyobrażaj sobie za wiele, smarkulo — mruknął
Anglia, doskonale wiedząc do czego zmierzam.
— Tylko nie smarkulo, nie jestem już dzieckiem. — Oparłam
się o siedzenie Francji i spojrzałam na Brytola uważnie. Anglik usiadł przy
nakrytym stole i z uwagą przyjrzał się zastawie.
— Nawet jakbyś była po sześćdziesiątce to dla mnie i tak
będziesz smarkulą — rzekł lekceważąco. — Nie jestem taki głupi jak żabol, żeby
męczyć się z kimś tak niereformowalnym.
— Ja niereformowalna? Nic mi nigdy nie udowodniono! —
zawołałam, a Francja prychnął ze śmiechem. — Dobra, zaraz przyjdę. Nie
pozabijajcie się.
Wyszłam do kuchni i tak szybko jak potrafiłam nałożyłam
zupy do talerzy. Zawahałam się przy nabieraniu śmietany do dekoracji, bo dla
beki chciałam narysować swastykę. Stwierdziłam jednak, że nie byłby to dobry
pomysł przy dwójce z aliantów.
Westchnęłam więc i dodając grzanki modliłam się, by
Anglia i Francja nie skoczyli sobie nawzajem do gardła. Dojrzałam ziemniaków,
które powoli już dochodziły, oraz zdjęłam z ognia pieczarki. Niczym zawodowa
kelnerka wzięłam trzy pełne talerze naraz i wkroczyłam dumnie do jadalni.
Profesjonalnie podałam pierwsze danie i zasiadłam do stołu z uśmiechem na
gębie.
— Smacznego! — zawołałam radośnie.
Pamiętaj o
manierach, żeby Francja się nie doczepił.
Wyprostowałam się i wzięłam nienagannie łyżkę do ręki.
Wbrew pozorom, nawet tak prostą czynność można było łatwo spierdolić.
— Smaczne, co to jest? — zapytał Francja.
— Zupa krem z dyni i chili — powiedziałam, czując jak
duma rozpiera mi pierś. — Z przepisu mojej mamy. Gotowanie to jej pasja,
zresztą sam zobaczysz, jak przyjedziemy do Wawy na obiad.
— Jedziesz poznać jej rodziców? — Anglia zdziwił się tak
bardzo, że aż odłożył łyżkę.
— Tak. — Westchnął rozmarzony Francis. — Rozpiera mnie
ciekawość jacy są ludzie, którzy wydali na świat tak specyficzną istotę.
— Znając życie to ktoś, kto ma problemy psychiczne —
mruknął w odpowiedzi ten drugi, a ja zmrużyłam oczy.
— Moi starzy są zdrowi na umyśle, jeżeli to sugerujesz.
Kiedy miałam pół roku, mama poślizgnęła się po mojej kąpieli i upadłam na próg
pokoju, może przez to klepki mi się poprzestawiały. Nie przeczę, że jestem dość
skrzywioną osobą, ale moi rodzice nie mają z tym nic wspólnego.
— Tak właśnie myślałem, że uderzyłaś się w głowę. Gdybyś
była normalna, nie zadawałabyś się z Francją — powiedział spokojnie Anglia,
kończąc posiłek, co mnie cieszyło. Sprawiał wrażenie, że mu smakowało.
— Lubię jego towarzystwo. — Wzruszyłam ramionami, a
Francuz wyszczerzył się od ucha do ucha. — Co prawda jest dupnięty od kołyski,
ale to w sumie nic złego.
Uśmiech Francji zszedł, a Anglia zakrztusił się
jedzeniem. Spojrzałam na kaszlącego biedaka z podniesioną brwią i zapytałam
spokojnie:
— Poklepać po pleckach?
— Absolutnie… nie…! — Wykasłał z wyszczerzonymi oczami i
odłożył łyżkę do pustego talerza. Jako, że ja i Francja również zjedliśmy swoje
porcje, to pozbierałam szybko brudne naczynia i ruszyłam do kuchni.
Wciąż słyszałam pokaszliwanie Brytola, podczas kiedy
Francja jawnie śmiał się z niego pod nosem.
Ignorując ich podniesione głosy, bo w sumie i tak nie
czaiłam, co mówią, wymieszałam ziemniaki z sosem, nałożyłam mizerię i w
międzyczasie pilnowałam smażących się kotletów. Piętnaście minut później ze
ściśniętym sercem położyłam przed chłopakami swój twór kulinarny.
Usiadłam cicho i jedząc, obserwowałam reakcje chłopaków.
Francja mnie pochwalił, co było dość oczywiste, ale zależało mi na zdaniu naszego
gościa.
— I co? Smakuje? — zapytałam w końcu z nadzieją.
— Ziemniaki ze śmietaną? — odpowiedział pytaniem na
pytanie.
— Tak, moja babcia i mama tak robią. Roztopione masełko,
cebulka zielona i koperek i śmietana. Z kresów…
— Gdzie dokładnie twoja babcia mieszkała? — Francis
zainteresował się, a mnie zabłysły oczy.
— Wieś Kimiele. Obecna B-Białoruś… — zająknęłam się, gdy
przypomniałam sobie Natalię. — Wieś istnieje pod inną nazwą, ale te ziemniaki
to i tak nic w porównaniu z plackami z maczanką.
— Czym? — Skrzywił się wyspiarz.
— Placki z mąki, wody, drożdży i startych ziemniaków.
Smażysz je jak naleśniki. I do tego maczanka. Kiedyś sprawdzałam i rzeczywiście
jest takie danie na Białorusi, nazywa się machanka. Tyle, że u nich to
ewoluowało i inaczej się już to przyrządza. My jedynie na tłuszczu smażymy
wędzony boczek lub kiełbasę i potem pod sam koniec dodajemy śmietany. Do tego
jajko sadzone i niebo w gębie. Mój smak dzieciństwa!
— Brzmi obrzydliwie… Boczek ze śmietaną? — Niedowierzał
zdegustowany. — Hah, a mówią, że to ja nie potrafię gotować.
— Wiem jak to brzmi, ale też wiem JAK to smakuje. —
Uśmiechnęłam się szeroko.
— Nie robiłaś mi nigdy tego — zauważył Francja.
— Bo często powtarzasz, że nie lubisz tłustych rzeczy —
mruknęłam. — Ale smakuje ci, Arthur?
— Ma chérie, Anglia przypala nawet jajecznicę, dla
niego taki obiad to rarytas — parsknął złośliwie Francuz, przez co Anglia
zrobił się purpurowy na twarzy.
— Nie wierzę w to — powiedziałam. — Gotowanie to przecież
żadna filozofia. Nawet małpa w zoo by dała radę.
Kiedy tylko Francja usłyszał te słowa, to zaśmiał się
jeszcze głośniej. Anglia natomiast autentycznie zaczął trząść się z wkurwu.
— Fish and chips jest smaczne. — Spróbowałam jakoś
ratować sytuację.
— Oczywiście, chyba że wyjdzie spod ręki Anglii.
— Zamknij się, żabolu! — Wściekł się blondyn. — Byłem
zbyt zajęty rewolucją przemysłową, żeby skupić się na swoim warsztacie
kulinarnym!
— Po prostu nie poprosiłeś braciszka Francji o pomoc~.
— Umrzeć bym wolał, do cholery!
— Widzisz — powiedziałam do Francji — Arthur zajął się
przemysłem, nie każdy musi być mistrzem kuchni.
— Gotowanie to sztuka — prychnął w odpowiedzi żabojad.
— Owszem — potwierdziłam — ale skoro Arthur oddał serce
rozwojowi przemysłowemu, to nie oczekuj od niego Bóg wie czego w kuchni, tak?
Gdy artysta, rzeźbiąc koło, oczekuje w efekcie kwadratu to sorry, ale jest
chory psychicznie.
— Ma chérie, Anglia żyje dostatecznie długo, by
spokojnie zająć się kwestią gastronomiczną. — Westchnął Francuz, wskazując
dłonią na gotującego się Anglika.
— Nie zapominaj, że każdy ma też inny gust czy smaki —
powiedziałam spokojnie. — Coś, co dla jednego może być obrzydliwe, dla innego
może być niebem w gębie. Skoro Arthurowi smakuje jego kuchnia, to tobie nic do
tego. Ja na przykład lubię gotować i chyba nawet mi to wychodzi, ale
najbardziej uwielbiam kuchnię japońską.
— Co? — zapytał zaskoczony Anglik. — Naprawdę? Myślałem,
że francuską.
— Czy to takie dziwne, że lubię wszystko co jest małe,
żółte i robi w gastronomi?
— To… To było bardzo rasistowskie… — Brytyjczyk zamrugał.
— Natalia JEST rasistowska. —Poirytowany Francis przekręcił
oczami. — Staram się to wykorzenić, na razie bezskutecznie. Mam nawet wrażenie,
że jej się pogorszyło…
— Francis, wybacz, że cię rozczaruję, ale jak to mówią:
człowiek ze wsi wyjedzie, ale wieś z człowieka nigdy. — Zachichotałam i
odłożyłam sztućce na pusty talerz. — Pojadłam.
— Ja też, dziękuję — odpowiedzieli jednocześnie chłopacy,
po czym zmiażdżyli się wzrokiem.
— Jesteście idealnym materiałem na przyjaciół. —
Westchnęłam, patrząc to na jednego to na drugiego.
— Zapomnij — prychnęli, a ja wybuchłam śmiechem.
Wstałam rozleniwiona i zaniosłam talerze do kuchni.
Cieszyłam się, bo wszystko szło w dobrym kierunku. Nałożyłam ciasto na
kryształowy talerz i wróciłam do jadalni. Gdy ponownie zasiadłam do stołu,
panowała cisza. Atmosfera robiła się nieznośna, więc postanowiłam jakoś
towarzystwo rozruszać.
W swoim stylu oczywiście.
— Em, Arthur. Zastanawiałeś się dlaczego Indianom jest
zimno?
— Nie — odpowiedział, dziwnie na mnie patrząc. —
Dlaczego?
— Bo Kolumb ich odkrył! — Pstryknęłam palcami w jego
stronę z szerokim uśmiechem. Francis przekręcił oczami, ale przynajmniej
uśmiechnął się krzywo. Anglia natomiast patrzył na mnie z najczystszym
mindfuckiem. — Och, dajcie spokój, to było dobre!
— To było bardzo natalkowe — mruknął Francis. — Ma
chérie, napijesz się czegoś?
— O, tak! — podjarałam się. Alkohol na pewno rozluźni
atmosferę. — Poproszę rum!
— Rum? — Podrapał się po brodzie, a Arcio prychnął.
— Tak. Nela często drze po mnie ryja, że mam problem z
alkoholem, a rum nie robi z ciebie alkoholika, tylko pirata.
Arthie wytrzeszczył na mnie oczy i z całej siły uderzył
się dłonią w czoło.
— Niech ci będzie… Anglio, dla ciebie oczywiście coś
bezalkoholowego? — Zwrócił się dość złośliwie do blondyna.
— Że co?! — Oburzył się, kiedy opuścił rękę. — To ONA
będzie pić, a ja nie?!
— Nalej Arthurowi. — Przewróciłam oczami. — Nie bądź
cham.
— Natalia, Anglia jest dość nieznośny gdy się napije.
— No i co? Z przyjacielem się nie napijesz?
— Nie jesteśmy przyjaciółmi! — warknęli jednocześnie, a
ja pokiwałam głową.
— Niech wam będzie, ale pamiętajcie, że Przyjaźń to
magia!
— Tak mi się właśnie wydawało, że jesteś na poziomie
kucyków Pony — mruknął Arthur, złośliwie chichocząc przy tym pod nosem.
— Kucyki Pony są dość prawilne, więc trochę szacunku
ignorancie. — Machnęłam ostrzegawczo palcem w jego stronę. — Zresztą, śmieję
się. Magia nie istnieje.
— Istnieje — powiedział spokojnie Brytyjczyk, upijając
łyka herbaty. Francis natomiast spojrzał na mnie ostrzegawczo:
— Natalia, nie zaczynaj tego tematu.
— Co? — Spojrzałam na niego głupio.
— Mówię, że… — powtórzył, ale Anglia szybko mu przerwał:
— Powiedziałem, że magia istnieje.
— Zazwyczaj wierzę w to, co widzę — powiedziałam, krzyżując
ręce na piersi. — A magię widziałam jedynie w telewizji w programach typu Mam Talent, ale każdy wie, że to zwykłe,
tanie sztuczki.
— Nie mówiłem o sztuczkach z kartami, czy znikającym
kciukiem, dziewczyno. — Przekręcił oczami Arthur.
— A o czym, Arcio?
— Nie nazywaj mnie tak! — burknął czerwony, a Francis
prychnął ze śmiechu. — Mówię o prawdziwej magii! O klątwach czy wpływaniu na
żywioły!
— Nie ma na ten temat żadnych badań naukowych —
mruknęłam.
— Magia nie potrzebuje badań — prychnął Brytol.
— No i się zaczęło… — Francis schował twarz w dłoniach.
Chyba go to psychicznie przerosło.
Ja jednak spojrzałam hardo w zielone oczy chłopaka i
powiedziałam z cynicznym uśmiechem:
— Udowodnij.
— Nie ma problemu! — Wstał gwałtownie. — Odejdź od stołu,
a ja sprawię, że doświadczysz mojej potęgi!
— Emmm… Francis? — Niepewnie spojrzałam na mężczyznę,
który wyprostował się na siedzeniu jak struna.
— Zapomnij! Jeszcze cię, idiota, zabije!
— Idiota?! — krzyknęła podróba Harry’ego Pottera — Nic
jej nie zrobię, kretynie!
— Ja mam w to uwierzyć? — warknął Francja. — Twoje
umiejętności są bardzo wątpliwe.
— Zaraz, czyli to prawda? — Szczena mi opadła. — Pokaż
coś!
Odskoczyłam od stołu i rozentuzjazmowana zrobiłam kilka
kroków w tył.
— Natalia!
— Spokojnie, nic będzie twojej małpce-cyrkówce —
powiedział Anglik i wyjął zza pazuchy (sic!) patyk. Ten tego… RÓŻDŻKA?!
— Co chcesz zrobić? — zapytałam mniej pewnie, a Anglia
zmierzył mnie wzrokiem.
— Zmienię ci kolor włosów. Jakieś życzenia?
— Tak! Chcę rudy! Albo nie… Blond! Nie, czekaj! Albo…
— Zdecyduj się w końcu! — warknął zniecierpliwiony, a
Francis dodał szybko:
— Blond, zrób jej blond!
O proszę, jak
szybko zmienił zdanie…
— Boże, chroń Królową! — Arthur wypowiedział te słowa w
sufit i wycelował we mnie swoją różdżkę.
Kącik ust drgnął mi nerwowo i przez chwilę poczułam
pewien niepokój, który szybko w sobie uciszyłam. Rzuciło mi się w oczy, jak
Anglia mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, zakręcił nadgarstkiem w lewo i
krótko machnął.
Nie minęła sekunda, jak poczułam silny powiew wiatru oraz
coś… coś jeszcze. A mianowicie moja sukienka poleciała w górę, przez co przez
krótki moment na widoku była moja czarna, koronkowa bielizna. Krzyknęłam
krótko, złapałam za brzeg materiału i mocno opuściłam w dół, zakrywając co moje.
Wiatr się skończył, a ja, cała rozczochrana i zmaltretowana spojrzałam z
czystym przerażeniem na blondyna.
Nie… Oni widzieli…
Odwróciłam się szybko na pięcie i wybiegłam z jadalni do
holu i przeskakując po dwa stopnie, schowałam się na górze w sypialni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz