ʙᴇʟʟᴀ ᴢᴀᴋᴏᴄʜᴀᴌᴀ sɪᴇ̨ ᴡ ᴡᴀᴍᴘɪʀᴢᴇ. ᴊᴜʟɪᴇ ᴡ ᴢᴏᴍʙɪᴇ. ɴɪᴇᴊᴇᴅɴᴇᴊ ᴅᴢɪᴇᴡᴄᴢʏɴɪᴇ sᴇʀᴄᴇ ᴢᴀʙɪᴌᴏ ᴍᴏᴄɴɪᴇᴊ ᴅʟᴀ ᴡɪʟᴋᴏᴌᴀᴋᴀ. ᴀ ɢᴅʏʙʏ ᴛᴀᴋ ᴅᴢɪᴇᴡᴄᴢʏɴᴀ, ᴢᴡʏᴋᴌᴀ ᴘᴏʟsᴋᴀ ʟɪᴄᴇᴀʟɪsᴛᴋᴀ ᴏ ᴍᴇɴᴛᴀʟɴᴏśᴄɪ ᴊᴀsɪᴀ ғᴀsᴏʟɪ, ᴢᴀᴋᴏᴄʜᴀᴌᴀ sɪᴇ̨ ᴡ ᴘᴇʀsᴏɴɪғɪᴋᴀᴄᴊɪ ᴘᴀɴ́sᴛᴡᴀ? ᴛᴏ ᴏᴢɴᴀᴄᴢᴀᴌᴏʙʏ ᴛʏʟᴋᴏ ᴊᴇᴅɴᴏ: ᴡʏᴡʀᴏ́ᴄᴇɴɪᴇ ᴄᴀᴌᴇɢᴏ ᴢ̇ʏᴄɪᴀ ᴅᴏ ɢᴏ́ʀʏ ɴᴏɢᴀᴍɪ, ʙᴏ śᴡɪᴀᴛ ᴡᴄᴀʟᴇ ɴɪᴇ ʙʏᴌ ᴛᴀᴋɪ, ᴊᴀᴋɪᴍ sɪᴇ̨ ᴡsᴢʏsᴛᴋɪᴍ ᴡʏᴅᴀᴡᴀᴌ.

piątek, 1 kwietnia 2022

ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ sɪᴇᴅᴇᴍɴᴀsᴛʏ – ʙᴏ́ʟ

 

[9 stycznia 2017 — poniedziałek]

Siedziałam na matematyce i ze zmarszczonym czołem wpatrywałam się w zadanie.

Nienawidziłam matematyki oraz innych nauk ścisłych. Choćby mnie ciul miał strzelić, to nie zrozumiałabym, nie ogarnęłabym i nie polubiłabym tego gówna.

Nie pomagało mi też to, że przez ten cały czas chodziłam w podłym humorze, a moja złość na Prusaka wciąż nie przechodziła. Na szczęście Francis wziął sobie do serca to, co mówiłam, więc kumpla do mnie już nie sprowadzał. Sam Gilbert, gdy tylko dowiedział się o swoim wyskoku, to nawet się nie przejął. Ale tak czy owak… Byłam jak tykająca bomba i moje chłopaki chyba to wyczuwali, bo ciągle schodzili mi z drogi.

Zaklęłam pod nosem, gdy znów musiałam zetrzeć połowę równania.

— Nienawidzę matematyki — mruknęłam. — Czekam na dzień, kiedy to cholerstwo zniknie z mojego życia na dobre.

— Matma nie jest zła — odpowiedziała szeptem Olka, która ze mną siedziała. — Czemu ty się tak denerwujesz?

— Dadzą ci gówno i weź, kurwa, ulep coś z tego.

— Wiem, co ci poprawi humor — szepnęła, a ja oderwałam wzrok od zeszytu.

— Ludobójstwo niemieckiej mniejszości etnicznej na Kaszubach?

— Nie! — Pokręciła rozbawiona głową. — Paweł wciąż się na ciebie patrzy.

W odmętach mózgownicy połączyłam styki i rzeczywiście, mieliśmy kogoś takiego w klasie o tym imieniu. Zerknęłam w prawo i w rzędzie pod ścianą, w czwartej ławce od przodu siedział wysoki blondyn. Kiedyś pewnie bym powiedziała, że był przystojny, ale naoglądałam się tylu TAP MADL w moim domu i na sylwestrze, że w sumie mało który osobnik płci męskiej mógł mnie teraz zachwycić.

Siedział bokiem, opierając się plecami o ścianę i rzeczywiście, o zgrozo, co chwilę rzucał w moją stronę ukradkowe i ciekawskie spojrzenia.

— Mam coś na twarzy? — zapytałam ją zdziwiona .

— Nie.

— Wyglądam, nie wiem, jakoś dziwnie?

— Natalia, może po prostu mu się podobasz.

Parsknęłam śmiechem, a belferowa uniosła na mnie wzrok znad książki.

— Natalia, skończyłaś? — zagrzmiała groźnie znad biurka.

— Nie! — Zanurkowałam szybko nosem w zeszyt i ochoczo zaczęłam mazać ołówkiem.

Minęło może z dziesięć minut, gdy Ola znów szepnęła:

— On dalej patrzy, beka.

— Niech patrzy, to wolny Kraj. Tak jakby.

— Podobasz mu się, na pewno. Lubi cię.

— Aleks— szepnęłam. — Jesteśmy w trzeciej klasie liceum. Jedyne, co od niego usłyszałam osobiście, to: „Ej, masz pożyczyć piątkę na kebsa?” dwa lata temu. Pewnie gapi się, bo jakaś nowa plotka poszła w obieg i szuka tylko potwierdzenia. Po za tym — mruknęłam i spojrzałam na przyjaciółkę — nie przypomnę, kto ostatnio pieprznął mnie śnieżką w ryj i miał z tego największy ubaw.

— To był wypadek. — Przekręciła oczami.

— Wypadkiem było, że nie skręciłam mu karku, bo poślizgnęłam się na lodzie.

— Ech, Natalia…

— Dobrze — zagrzmiała nauczycielka i poprawiła okulary. — Myślę, że wystarczająco mieliście czasu na te zadania. To kto przyjdzie do tablicy?

Cisza.

Las rąk.

— Natalka, chodź do tablicy!

— Ale ja nie chcę… — zajęczałam.

Mimo to wzięłam zeszyt, wstałam i powlekłam się do tablicy. Ujęłam delikatnie palcami kredę i spojrzałam tępo przed siebie.

Długość podstawy równa się kwadratowi obu ramion… Lubię placki.

— Przykład A. Dajesz.

Westchnęłam i zaczęłam przepisywać zadanie, a gdy skończyłam, nauczycielka spojrzała na mnie bystro.

— Jak myślisz, Natalko, dobrze rozwiązałaś?

— Cóż… — Spojrzałam z powątpiewaniem na moje dzieło. — Cytując klasyka, jeden rabin powie tak, a drugi powie nie…

Gdy rozbrzmiały w klasie śmiechy, to znów znienawidziłam swojego wewnętrznego klauna. Gdyby to jeszcze był Pennywise, ale tak to tylko zwykła Natalka, która robiła z siebie debila w stresowych sytuacjach. Każdy miał swój mechanizm obronny.

— A co mówi pani rabin?

— Że rośnie inflacja i trzeba się przygotować na nadchodzący kryzys. Dodatkowo rząd…

— Spokojnie, spokojnie. — Zaśmiała się nauczycielka. — Dlaczego się tak stresujesz przy tablicy? Dobrze rozwiązałaś, nie masz się czym martwić. Trochę odwagi, dziewczyno! I pewności siebie!

— Czyli może jednak zdam maturę — burknęłam pod nosem, ignorując coachingowe zapędy matematyczki .

— Jak się przyłożysz to zdasz. — Poprawiła okulary. — Siadaj. Oluś, teraz ty.

Minęłam się z laską w przejściu i usiadłam ciężko w ławce. To był już ostatni semestr, prawie połowa stycznia. Jeszcze trochę i w maju matura. Super. Już widzę, jak się uczę przy Francji i tej zgrai czubków z krainy Idiotyzmu.

 

***

 

Siedziałam pod klasą numer dwadzieścia osiem, czyli multimedialną na samym parterze, na dużej przerwie i próbowałam skupić się na tekście. Zaraz miał być język polski i czułam, że Wiciewicz na bank zacznie brać do odpowiedzi. Siedziałam naprzeciw Pawła i co unosiłam wzrok, by odpocząć od tekstu (i wiedzy, w końcu miałam swoje limity), to wciąż przyłapywałam go na bezceremonialnym wgapianiu się w moją skromną osobę.

Szlag mnie trafiał. Czułam się jak pod mikroskopem. Nie lubiłam takiego zainteresowania, bo wszędzie węszyłam podstęp, przez co sama nakręcałam się w tej błędnej spirali paranoi. Równie dobrze typ nie patrzył na mnie, tylko się resetował.

Zacisnęłam palce na książce, starając się wrócić myślami na normalny tor. Zerknęłam szybko na zegar i ogarnęłam, że miałam jeszcze dziesięć minut przerwy. Westchnęłam cierpiąc dolę większą niż Werter.

Bella!

Podniosłam gwałtownie głowę i rozejrzałam się spanikowana. Ale na szczęście nikogo nie znalazłam. Skrzywiłam się na myśl, że zaczynałam mieć albo problemy ze słuchem, albo zalążki schizofrenii paranoidalnej. Znając moje szczęście, to niedługo zacznie szwankować mi też i wzrok i będę musiała nosić okulary grubości denka od słoika, tak, bym mogła bez trudu przeczytać kredyt hipoteczny larwy.

Bella!

— Kurwa! — warknęłam i złapałam się za głowę. — Wypieprzać!

Monika spojrzała na mnie dziwnie i szturchnęła palcem w ramię.

— A tobie co?

 — Eeeee… — Spojrzałam na nią głupio i wtedy mój wzrok padł w głąb korytarza prowadzącego na hol z kanapami. Stał tam Włochy Północny.

Ten tego… Omamy?

— Feliciano?!

— Co? — Przyjaciółka zmrużyła oczy i zamrugała niepewnie. Jednak ja nie zwróciłam na nią uwagi.

Co ten gamoń tutaj robił, do cholery?!

Wstałam powoli z ławki i odłożyłam książkę na torbę. Patrzyłam na niego głupio, jak ten rozglądał się po korytarzach, aż w końcu, ku mojemu przerażeniu, dołączył do niego brat. Oboje zaczęli się przekrzykiwać, aż w końcu wzrok Romano padł na naszą klasę i, o kurwa, pokazał na mnie palcem.

Trza spierdalać.

Ale zanim zrobiłam jakikolwiek krok, Feliciano rzucił się biegiem w moją stronę i nie patrząc na moją klasę, która już podnosiła na niego głowy, rzucił się mi na szyję.

Bella!

Odczułam to przywitanie dwa razy. Pierwszy raz, gdy poczułam trzask w kręgosłupie, kiedy Włochy się na mnie uwiesił. Drugi raz, gdy po chwili pieprznęłam plecami o posadzkę i na moment mnie zagłuszyło.

Matko Boska, on był niebezpieczny!

— Chcesz ją zabić, debilu?!

— Romano — wysapałam, wciągając syf z podłogi w nozdrza. — Zabierz brata, proszę…

Gdy poczuła, że ciężar zniknął, to wstałam szybko na równe nogi, będąc przy tym czerwona jak dupa pawiana. Cała klasa patrzyła na mnie z wytrzeszczonymi oczami i nawet największe plotkary szkoły zamilkły.

— Co wy odwalacie?! — Zdenerwowałam się, czując jak robi mi się duszno. — Pojednało was?!

— Emmm, kto to jest? — Monika odezwała się jako pierwsza, cała osłupiała.

— To moi kuzyni — powiedziałam szybko i głośno, by ludzie wreszcie ode mnie odjebali się z plotkami o dawaniu dupy.

Bella, musisz z nami pójść! Szybko! — Feliciano złapał mnie za rękę i spróbował mnie za sobą pociągnąć. Spróbowałam się wyrwać, ale nie sądziłam, że Północny miał w sobie tyle siły.

— Pogięło cię? — warknęłam cicho, kiedy puścił mnie klasę obok. — Przecież ja zaraz mam lekcję! Pewnie ten debil zaś wpadł w kłopoty, tak? Jego problem! Nigdzie nie idę!

Na dowód swych słów ruszyłam z powrotem w stronę ławki, gdzie Monika wpatrywała się w nas z zaciekawieniem, a bracia znów postanowili mnie zatrzymać

Bella, Francja pojechał z Aresem do weterynarza, to ważne!

— CO?! — Odwróciłam się do nich gwałtownie, a gula podeszła mi do gardła.

— Ten zarośnięty dureń kazał po ciebie przyjechać — powiedział Romano, krzyżując ręce na piersi. — Podobno nie jest dobrze.

— Monia! Ares! — Doskoczyłam do dziewczyny czując, jak napływają mi łzy do oczu.

— Natalia, idź! — Spojrzała na mnie ze współczuciem, rozumiejąc o co mi chodziło. — Wyjaśnię nauczycielce.

— Dziękuję! — Przytuliłam ją mocno.

Złapałam za torbę i nie oglądając się, popędziłam w stronę wyjścia na podwórko. Pot oblał mnie już całą i modliłam się, do kogo – sama nie wiedziałam, żeby wszystko było dobrze.

Zdyszana wybiegłam na chłodne powietrze i aż zachłysnęłam się smogiem i innym gównem, które wisiało w powietrzu.

— Tam. — Podskoczyłam, gdy Romano złapał mnie za ramię i wskazał na niebieskie ferrari. Pobiegliśmy w trójkę i gdy zasiadłam na miękkim fotelu pasażera z tyłu, Romano jak wariat ruszył w stronę mojego domu, gdzie niedaleko znajdował się weterynarz.

— Co się dzieje? — Zająknęłam się, ale nie uzyskałam odpowiedzi.

Zrobiło mi się niedobrze, ale nie miało to nic wspólnego z wątpliwie bezpieczną jazdą Włocha. Stres zaczął robić swoje, a na ostatniej prostej stanęliśmy w korku. Romano pieprznął w klakson i zaklął siarczyście po włosku, ja natomiast złapałam za torbę i wyskoczyłam z auta jak opętana.

Biegłam chodnikiem w stronę gabinetu weterynaryjnego, powoli łapał mnie bezdech i kolka, ale ja wciąż biegłam. Byłam w krótkim rękawku i było mi zimno, ale nie dbałam o to.

Wpadłam zdyszana do poczekalni i zwróciłam się do zaskoczonej młodej kobiety z transporterem:

— Przystojny blondyn z goldenem?!

— W… W środku. — Pokazała niepewnie palcem na drzwi, a ja bez pukania i jakiegokolwiek dobrego wychowania wbiłam do gabinetu.

— Halo, co to ma być?! — Zdenerwował się weterynarz, a ja wydukałam:

— Ares! Starałam się być jak naj… najszybciej…! —Spocona i zdyszana wzięłam głęboki oddech, ale czułam się tak, jakby moje płuca płonęły żywym ogniem.

— Ach tak, pamiętam panią.

Zaczęłam kaszleć jak gruźlik, ale mój wzrok padł na Aresa, który leżał spokojnie na kozetce. Francja podszedł do mnie, zamknął drzwi gabinetu i szybko ściągnął z siebie płaszcz, by móc zarzucić mi go troskliwie na ramiona. Ale ja podeszłam do psa, położyłam rękę na jego głowie i spytałam w eter:

— Co się stało?

— Niedowład tylnych łap, prawdopodobnie przez dyskopatię lub zmiany starcze — powiedział weterynarz. — Ares, piesku, co ci się stało…?

Pogłaskał smutno Aresa po głowie i zwrócił się do mnie, już całkiem poważnie, ale i przyjaźnie:

— Proszę pani, sprawa jest poważna. Nie mogę podać Aresowi sterydów z powodu rozległej arytmii serca… Został również zmierzony cukier, który wyniósł ponad czterysta jednostek, musiała zostać podana insulina. Mogę podać leki, ale…

— Błagam, niech pan poda! — zawołałam rozpaczliwie. — Niech pan go ratuje!

— Najdroższa... — Francis podszedł i położył mi dłoń na ramieniu. — Posłuchaj uważnie, co doktor ma ci do powiedzenia.

— Pani Natalio, nie jest dobrze. Leki, które mogę podać, dźwigną pani psiaka na nogi tylko na kilka dni i będzie powtórka z rozrywki… Serce też jest coraz słabsze i nie wytrzyma dłuższego leczenia. Aresowi naprawdę nie zostało dużo czasu. Tak naprawdę on tego czasu już nie ma…

— Sugeruje pan, żebym… — przerwałam, bo słowo „uśpiła” nie przeszło mi nawet przez gardło.

— Ares jest już bardzo słaby — powiedział delikatnie Francis. — Kręgosłup i stawy nie działają już w jego wieku. Sama widzisz, że nie jest w stanie przejść więcej niż rundkę po osiedlu, bo serce mu na to nie pozwala… Dobrze się nim opiekowałaś, ale, skarbie, musisz też zrozumieć. Czasami nawet jeśli się kocha bardzo mocno, to dla dobra ukochanej istoty trzeba pozwolić jej odejść spokojnie i z godnością do lepszego świata.


— Pani chłopak ma rację — powiedział weterynarz. — Ares bardzo cierpi. Przedłużanie mu życia na siłę byłoby bestialstwem. Leczę go od pięciu lat i śmiało mogę powiedzieć, że wygrał tę ciężką walkę.

Nie odezwałam się, tylko z rosnącą gulą w gardle głaskałam dziwnie spokojnego Aresa po pysku, głowie i przednich łapach. Zauważyłam, że oczy Aresa były smutne i zmęczone i ten widok sprawił, że z moich oczu puścił potok łez. Przytuliłam się do niego i najzwyczajniej w świecie pozwoliłam na emocje, które mnie pochłaniały.

— Czy mogę tu być? — spytałam cicho po chwili.


— Oczywiście — powiedział doktor. — Niech się pani na spokojnie pożegna.

— Poczekam na zewnątrz — powiedział Francis, lewą rękę kładąc na mojej głowie, a prawą na głowie Aresa.

— Nie. — Potrząsnęłam głową. — Potrzebuję cię, nie zostawiaj nas… Proszę…

Usłyszałam, jak Francis ruszył po krzesło znajdujące się na końcu gabinetu, a ja uklękłam przy Aresie i głaszcząc go, zaczęłam nucić po cichu kołysankę, którą śpiewała Hürrem swojemu choremu synkowi.

Hojda, hojda, hoj. — Zaczęłam cicho, czując, że zbiera mi się na płacz. — Nicenka hyde… Dytocok maly… Spatonky klade…*

Francja zamarł i obrócił się do mnie powoli zaskoczony, a ja poczułam uciekające łzy na policzkach.

Pitvinatrenci ci vjesenka mala, vacku pra sicja bol... Prisla zima…

Ares patrzył na mnie, a ja nie mogłam oderwać zeń wzroku. Nie odrywałam go nawet, gdy wrócił weterynarz z jakimś świstkiem.

— Musi pani podpisać zgodę.

Przymknęłam oczy. Mam własnoręcznie wydać wyrok na najlepszego przyjaciela. Drżącą ręką jednak złapałam za długopis i złożyłam koślawy podpis.

Nie minęła chwila, gdy doktor podał Aresowi w zastrzyku narkozę. Pies był bardzo grzeczny, a ja nie mogłam odpędzić się od myśli, że doskonale wiedział, że to pożegnanie. Gdy powoli zasypiał, wyprostowałam się i po prostu się do niego przytuliłam. Zatopiłam twarz w jego złotej sierści na karku i trwałam tak, bojąc się go puścić i bojąc się tego, co zaraz miało nastąpić.

Słyszałam, jak lekarz podaje śpiącemu przyjacielowi śmiertelny zastrzyk, a ja wtuliłam się jeszcze mocniej, połykając łzy. Czułam całą sobą, jak jego serce biło coraz wolniej, a finalnie zatrzymało się na zawsze.
Nie interesowało mnie, że byłam w miejscu publicznym.

Rozwyłam się w głos.


★★★


* Kołysanka Hürrem z serialu "Wspaniałe Stulecie":

Link: https://www.youtube.com/watch?v=H5-QePMPU3A&ab_channel=Muhte%C5%9FemY%C3%BCzy%C4%B1l 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozdział Dziesiąty – Koniec początkiem wszystkiego

  Nie… — Feliks…? Ostrożnie przyłożyłam swoją dłoń do odsłoniętego policzka Feliksa, ale nie poczułam ciepłej, delikatnej skóry, jak zaw...