ʙᴇʟʟᴀ ᴢᴀᴋᴏᴄʜᴀᴌᴀ sɪᴇ̨ ᴡ ᴡᴀᴍᴘɪʀᴢᴇ. ᴊᴜʟɪᴇ ᴡ ᴢᴏᴍʙɪᴇ. ɴɪᴇᴊᴇᴅɴᴇᴊ ᴅᴢɪᴇᴡᴄᴢʏɴɪᴇ sᴇʀᴄᴇ ᴢᴀʙɪᴌᴏ ᴍᴏᴄɴɪᴇᴊ ᴅʟᴀ ᴡɪʟᴋᴏᴌᴀᴋᴀ. ᴀ ɢᴅʏʙʏ ᴛᴀᴋ ᴅᴢɪᴇᴡᴄᴢʏɴᴀ, ᴢᴡʏᴋᴌᴀ ᴘᴏʟsᴋᴀ ʟɪᴄᴇᴀʟɪsᴛᴋᴀ ᴏ ᴍᴇɴᴛᴀʟɴᴏśᴄɪ ᴊᴀsɪᴀ ғᴀsᴏʟɪ, ᴢᴀᴋᴏᴄʜᴀᴌᴀ sɪᴇ̨ ᴡ ᴘᴇʀsᴏɴɪғɪᴋᴀᴄᴊɪ ᴘᴀɴ́sᴛᴡᴀ? ᴛᴏ ᴏᴢɴᴀᴄᴢᴀᴌᴏʙʏ ᴛʏʟᴋᴏ ᴊᴇᴅɴᴏ: ᴡʏᴡʀᴏ́ᴄᴇɴɪᴇ ᴄᴀᴌᴇɢᴏ ᴢ̇ʏᴄɪᴀ ᴅᴏ ɢᴏ́ʀʏ ɴᴏɢᴀᴍɪ, ʙᴏ śᴡɪᴀᴛ ᴡᴄᴀʟᴇ ɴɪᴇ ʙʏᴌ ᴛᴀᴋɪ, ᴊᴀᴋɪᴍ sɪᴇ̨ ᴡsᴢʏsᴛᴋɪᴍ ᴡʏᴅᴀᴡᴀᴌ.

niedziela, 30 października 2022

ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ ᴅʀᴜɢɪ – ᴡɪᴇʟᴋɪ ᴜᴘᴀᴅᴇᴋ

 

Dziesięć minut później szłam ubrana w wygodne ciuchy na hol, gdzie czekał na mnie już zniecierpliwiony Deidara.

Nie lubiłam zasrańca. Był niższy ode mnie, a bardziej pyskaty i niemiły, niż ja i Nela razem wzięte do kupy. Dodatkowo był wybuchowy oraz wziął się nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy i nie wiadomo na jaki chuj.

— Długo muszę jeszcze na ciebie czekać, un? — zwrócił się do mnie dość opryskliwie, nie kryjąc swojej niechęci co do mnie.

Koleś ewidentnie miał ból dupy.

— Dupa ci w chuj, to twoja wina — Wysiliłam się na kulturalną i merytoryczną odpowiedź na jego poziomie.

— Jak to moja, un?! — Zapowietrzył się jak opona od roweru. — A kto wyłamał mi drzwi z zawiasów i zaczął drzeć mordę?!

— Jak to kto? Ludwig! — Wzruszyłam ramionami z niewinnym uśmiechem.

— Ekhem, ekhem.

Obróciłam się szybko. Niemcy stał z Nelą tuż za moimi plecami, patrząc na mnie z góry, przy czym przyjaciółka cicho zaśmiała się pod nosem.

— Mówiłem, że macie przestać się na siebie wydzierać. — Szef westchnął ze zrezygnowaniem.

— Gdzie mamy jechać i po co? — Zgrabnie olałam jego wypowiedź.

— Kaufland na Kościuszki. Pełną listę macie tutaj. — Ludwig podał mi świstek papieru.
Rzuciłam okiem na listę zapisaną drobnym i zgrabnym pismem, gdzie Lu zapisał żywność z długoterminową, bo w sumie na taką mogliśmy tylko liczyć, oraz podstawowe produkty sanitarne.

Jedyne, co się w tej szkole zmieniło na plus to to, że nigdy już nam papieru toaletowego nie braknie.

Gdy skończyłam czytać, spojrzałam zdziwiona na szefa:

— A gdzie maść?

— Jaka maść? — Teraz on zapytał ze zdziwieniem.

— Maść na ból dupy. Deidarę ewidentnie coś uwiera.

Ludwigowi zaczęła nerwowo pulsować brew. Widocznie tracił już cierpliwość.

— Idźcie już.

Wyszczerzyłam się do niego, po czym skierowałam się do wyjścia w trybie natychmiastowym. Jeszcze mnie Ludwiś wkomponuje w ścianę i skończy się mój radosny Dzień Dziecka.

Wyszliśmy wszyscy na szkolny parking, gdzie znajdowała się wielka terenówka Ludwiga i dwa zwykłe auta zajebane z ulicy.

Bez zbędnego słowa, wszak chciałam bardzo szybko wrócić z powrotem, wsiadłam do auta, które zostało wybrane przez Deidarę. Usiadłam sobie z przodu na miejscu pasażera i zerknęłam kątem oka na knypka, który zapinał pasy z miną wyrażającą ogromny sprzeciw.

— Dei — zaczęłam uroczyście — wiem, że radio nie działa, ale jakbyś chciał, to znam kilka piosenek po japońsku.

Chłopak przerwał swoje wielkie poszukiwania zapięcia do pasów i spojrzał na mnie z wolna. Lustrował mnie chwilę zimnymi, błękitnymi oczami, po czym odrzekł:

— Chcesz żyć, un? To ani słowa, kretynko.

Ani słowa?

Wzięłam głęboki wdech i zaśpiewałam „Herkulesa”:

Co to? TO NIE!  Ani słowa, a sio!

Zamilkłam, kiedy Deidara złapał mnie za kołnierz i potrząsnął mną wściekle:

— Czego, kretynko, nie rozumiesz, un?! — warknął, szarpiąc mnie w przód i w tył, a ja czułam, że powoli dostawałam choroby lokomocyjnej. — Kiedy wyruszymy, ma być cisza!

To jasne, że już wyruszać czas! — wysapałam, dzielnie trzymając się rytmu piosenki z „Mój brat niedźwiedź”. — Gdy świat dał wyraźnie ci znaaaak~!

— Zamknij się, un!

Nad głową mieć słońce, lub pełno gwiazd!

— Gwiazdy, to ty dopiero zobaczysz, un!

— Co tu się znowu dzieje?! — Usłyszeliśmy wściekły wrzask Ludwiga pukającego nam w szybkę.

Samochód autentycznie kiwał się na boki, kiedy chłopak szastał mną na prawo i lewo, a wkurwiony Niemiec pukał w szybę pytając, jak prawilny Polak, czy mamy jakiś problem.

Co za piękna patologia…

W końcu Niemcy zdołał otworzyć drzwi z auta i to tylko po to, żeby na nas nakrzyczeć. Mógł sobie to darować, bo i tak każdy miał to na sześć.

Kiedy w końcu buczący pod nosem Deidara wyjechał z terenu szkoły, ja obejrzałam się i zauważyłam w ostatnim momencie, jak Nela poleciała w szybkie buzi-buzi z szefem. Jednak widziałam ten ckliwy moment mniej niż sekundę, więc nie zdążyłam skomentować tego soczystym "Chryste, w końcu".

Osobiście lubiłam Ludwiga.

Nawet pomimo faktu, że był szwabem, okupantem i najeźdźcą. Sam kiedyś przyznał, że nigdy nie życzył Hitlerowi dojścia do władzy, ponieważ wiedział, że człowiek ten był szaleńcem i oznaczało to koniec spokoju w Europie.

Pomimo mojej początkowej niechęci do typa zza Odry, to szczerze mogłam teraz przyznać, że Ludwig był w pytkę.

Nie wylatując za daleko myślami, bo mogłabym jeszcze tam zabłądzić, skupiłam całą swoją uwagę na świecie na zewnątrz.

Zaniedbane trawniki, skwerki czy porozrzucane śmieci gdziekolwiek się dało jeszcze nie były tak strasznym i przygnębiającym widokiem, jak widok ludzi opanowanych przez wirusa.

Brudne łachmany, pusty wzrok, obdarcia na ciele. Chodzili niczym błędne ogniki, pchani jakimś dziwnym instynktem do przodu, odwracające głowy w stronę naszego samochodu, który mimo wszystko, trochę hałasu powodował.

Nie wiedzieć dlaczego, ale zawsze starałam się szukać w tych zniszczonych twarzach kogoś znajomego. Była to pewna forma masochizmu, której w pełni się oddawałam, czując na przemian ulgę, kiedy nikogo nie znalazłam, i psychiczne zdruzgotanie, kiedy poznałam kogoś ze szkoły, sąsiadów czy znajomych.

Ta okrutna gra nie miała końca.

Ocknęłam się w momencie, kiedy dojechaliśmy do supermarketu. Ze ściśniętym z bólu sercem odwróciłam głowę od mojego osiedla. Łzy napłynęły mi do oczu, kiedy mimowolnie przypomniałam sobie rodzinę. Ile to już minęło od tamtego pamiętnego dnia, kiedy widziałam ich po raz ostatni?

Musiałam się uspokoić. Histeria przy Deidarze mogłaby się źle dla mnie skończyć. Gnój dokuczałby mi długi czas i wypominałby moją chwilę słabości, a zbyt wiele czasu poświęciłam, żeby zyskać chociaż odrobinę respektu. Z drugiej strony, jak można nazwać żałobę po rodzinie chwilą słabości?

Tylko Deidara byłby do tego zdolny.

— Czekaj tu, un — mruknął, nawet na mnie nie patrząc. — Zwabię ich gdzie indziej.

Mruknęłam z aprobatą, a chłopak wyszedł z samochodu, trzaskając przy tym drzwiami. Śledziłam go wzrokiem jak podwijał rękawy i stawał naprzeciw hordy sztywnych.

Ogólnie wyprawy we dwójkę były bardzo ryzykowne. Ale Deidara był wyjątkiem.

Blondyn był shinobi czy tam elitarnym typem z korpusu terrorystów. Sama gubiłam się w tych nazwach. Wiedziałam tylko, że potrafił wytwarzać ze swojej gliny bomby, żywe bomby oraz jak miał kaprys, mógł kogoś w takiej glinie uwięzić. Nie czaiłam tego, ale Francis wytłumaczył mi, że czakra Deidary to zwykła energia, którą typ potrafił kontrolować, nadawać jej fizyczną formę, a nawet detonować. Pomimo swojego wieku był mistrzem w swoim fachu.

Pojebane…

Wygląd Deia też był iście pochrzaniony, bo na początku bym dała dychę i gumę na to, że typ był laską. Był dość niskim, wydawać by się nawet mogło chuderlawym, chłopakiem o rok starszym ode mnie z długimi za łopatki blond włosami, które zwykle wiązał w kucyk, oraz niezwykle błękitne oczy. Mogłabym rzec, typowy przedstawiciel urody androgenicznej. Z tą jednak różnicą, że Deidara posiadał prawdziwe, żywe usta na wewnętrznych stronach dłoni. To właśnie za pomocą nich tworzył swoją glinę, czyli fizyczną formę energii.

To się nawet mistrzom kundalini nie śniło.

Tak czy owak, nie chciałam mieć z nim niczego wspólnego.

— Pojebany typ z Czarnobyla. Pomyłka japońskich eksperymentów. Przykład na to, że z chorobą popromienną można żyć — mruczałam pod nosem, obserwując, jak Dei jedną małą, białą bombką pozbył się sztywnych z parkingu, podczas gdy bloki mieszkalne zagrzechotały złowieszczo pod wpływem wybuchu.

Widząc jego ponaglający wzrok wyskoczyłam z auta i zarzucając kilka pustych toreb na plecy, ruszyłam w jego stronę, czujnie rozglądając się na boki.

Było duszno, a niebo powoli chowało się za ciemnymi chmurami, co niechybnie wskazywało na zbliżającą się burzę.

— Pogoda nam nie sprzyja — mruknęłam do niego, gdy oboje zatrzymaliśmy się przy małym okienku supermarketu, znajdującego się tuż przy chodniku, zasłoniętym przez jedną grubą, drewnianą dechę i stosik cegieł.

Deidara nie odpowiedział, tylko kucnął i szybkimi ruchami przerzucił na bok zabezpieczenie, dzięki czemu już po chwili przeskoczyliśmy z zewnątrz do pomieszczenia sanitarnego.

Ledwo dotknęłam stopami podłogi, gdy na zewnątrz rozległ się grzmot, a pierwsze krople deszczu spadły na rozgrzany chodnik i asfalt.

Zamknęłam oczy i wciągnęłam głośno w nozdrza zapach letniego deszczu, z przyjemnością chłonąc również jego dźwięk. Kochałam deszcz.

— Rusz się, un.

Westchnęłam i ruszyłam za nim ślimaczym tempem, dobywając zza pasa swój nóż myśliwski. Każdą broń palną oraz białą zdobyliśmy na wyprawach. Niedaleko naszej szkoły znajdował się komisariat policji, a Ludwig wpadł na idealny pomysł, żeby sobie tam wejść i zabrać wszystko, co mieli.

Moim zdaniem było to genialne.

Zresztą, sama myśl, że dostałabym do ręki pistolet albo KARABIN wywoływała u mnie gęsią skórkę oraz podekscytowanie na maksymalnym poziomie. Tylko, że nie dostałam ani karabinu, ani wiedzy, gdzie taka broń znajdowała się w mojej szkole. Przeszukałam każde możliwe kąty, ale broni nie znalazłam. Wiedzę tę posiadał jedynie Niemcy i Francja.

Nie fochałam się o to. Cieszyłam się, że przynajmniej dostałam pistolet, bo mogło być gorzej, na przykład, gdyby taki Ludwig uznał, że pistolet jest w moim ręku bronią obusieczną i zamiast niego dostałabym do obrony wiaderko i grabki.

Gdy znaleźliśmy się na hali głównej, dobiegł nas lekki smród z działu garmażeryjnego. Starego, zgniłego mięsa już nie było, ale okres, w jakim tu przeleżały wystarczył, żeby ściany i lady przesiąkły tym smrodem.

— Śmierdzi — skomentowałam bystro.

— Trzeba było się umyć, un. — Równie bystro odpowiedział mi Deidara.

Przekręciłam oczami. Miałam już taką małą myśl, żeby gnoja ubić, ale się opanowałam. Nic mi nie da zajebanie śmierdziela w tym miejscu, bo nie potrafię prowadzić samochodu. Więc pomimo mojej szczerej chęci powieszenia go za kudły na dziale z tamponami, łaskawie go oszczędziłam.

Produkty na pułkach były zakurzone, rozwalone i sponiewierane, ale nam to kompletnie nie przeszkadzało. Nie było prądu, więc musieliśmy posiłkować się latarkami czołowymi, żeby nasze ręce były wolne. Podczas kiedy Dei zajęty był wyszukiwaniem puszkowanego żarcia, ja wybyłam sobie na dział higieniczny.

Uwielbiałam to.

To był jeden jedyny plus Upadku. Wchodziłam do sklepu i brałam co chciałam. Nie musiałam płacić ani wybierać pomiędzy żelem pod prysznic z Nivea, czy z Palmolive, bo miałam wjebane na płacenie i brałam oba. Może brzmiało to egoistycznie, ale podobała mi się taka forma zakupów.

Po załadowaniu pierwszej torby, skierowałam się na dział dziecięcy.

Nie miałam odwagi ruszać kaszek czy mleka dla dzieciaków, bo dawno było wszystko po terminie. Swoim zdrowiem i żołądkiem mogłam sobie ryzykować, ale nie Feliksa.

Spakowałam kilka smoczków, które synek notorycznie gubił – na moje podpierdalał mu je Deidara, kilka zabawek i butelek. I wtedy znalazłam poniewierającą się na ziemi książeczkę dla dzieci. Niewiele myśląc, zgarnęłam ją z podłogi i wrzuciłam do „zakupów”.

— Te, kretynka, un! — Usłyszałam parę działów dalej, przez co moja brew zadrgała dość nerwowo.

— Ja mam imię! — warknęłam poirytowana i wyszłam w jego stronę. — Tak trudno, bakłażanie, zapamiętać imię NATALIA? Utknąłeś intelektualnie pomiędzy zygotą a konikiem morskim? Zapamiętaj! NA! TA! LIA!

Ten jednak patrzył na mnie znudzony. Mierzył mnie chwilę wzrokiem, po czym prychnął:

— Mam to gdzieś, un.

Przekręciłam oczami.

— Nieważne — mruknęłam i złapałam za wypchane torby. — Wracajmy. Chcę już wracać do dziecka.

Nie lubiłam spuszczać syna z oczu na dłużej, niż było to konieczne. Był w szkole sam z Francuzem, Niemcem, Ukraińcem i wiecznie zmierzłą babą. Gorzej trafić już chyba nie mógł.

Zatargaliśmy bez słowa torby z powrotem do pomieszczenia z naszym wyjściem awaryjnym. Ponownie puściłam Deidarę przodem, by oczyścił drogę do samochodu. Oparłam się znudzona o zabrudzony mini-parapet i spojrzałam w zachmurzone niebo.

Do ciszy panującej wokół i pustych ulic można się było z czasem przyzwyczaić.

Nigdy nie lubiłam ludzi, ale nigdy też nie życzyłam wszystkim śmierci.

Po plecach przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, gdy z tyłu głowy odezwała się nieopuszczająca mnie od początku Apokalipsy myśl, że prawdopodobnie byliśmy jedynymi ocalałymi w naszym mieście.

niedziela, 4 września 2022

ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ ɪ – ʀᴏᴅᴢɪɴᴀ ᴢᴀsᴛᴇ̨ᴘᴄᴢᴀ

Zamyślona wspinałam się powoli po schodach na swoje piętro, trzymając ciepłą butelkę w ręce. Nie myślałam w sumie o niczym konkretnym. Miałam już dwadzieścia jeden lat (prawie!), a zawiechy w moim mózgu jak były kiedyś, tak były dalej. Może faktycznie miałam jakąś lżejszą formę Aspergera, czy coś. Nigdy się w sumie nad tym nie zastanawiałam, jedynie to Nela zawsze mi zarzucała, że miałam spektrum autyzmu. Nie twierdziłam, że to źle. Moim skromnym zdaniem, każdy z nas był na swój sposób autystą.

Z westchnięciem otworzyłam swoją klasę i zamarłam w pół kroku.

Kojec w którym zostawiłam na chwilę Feliksa był pusty, a w całej sali panowała grobowa cisza.

Gdzie moje dziecko?!

— Nela! — krzyknęłam przerażona, blednąc na twarzy. — NELA!
Wypadłam z pokoju i zaczęłam dobijać się do klasy obok. Po chwili drzwi otworzyły się z hukiem, a niski blond demon w ludzkiej skórze wyparował z sali.

— Co się stało?

Przez ten czas Kornelia Araszewska nic się nie zmieniła. Zero cycka, zero pupy i ta nieskazitelna twarz aryjskiego anioła. Duże niebieskie oczy wpatrywały się we mnie z uwagą, a jej długie do pasa blond włosy rozpuszczone były tak, jak zawsze.

— Feliks zniknął! — wydyszałam czując, jak zbliża się nieuchronnie atak paniki. — Nie ma go! Zniknął, powiadam! Pewnie gdzieś polazł i teraz się szwenda! A jak spadnie ze schodów?
Gdy czarne scenariusze zdążyły mnie już całkowicie ogarnąć, blondynka spokojnie odrzekła:
— Dibu, uspokój się. Powiedz mi, gdzie i jak niby miałby pójść? Szczeniak ma dopiero półtora roku!

— I chodzi już doskonale! — Zauważyłam. — Nie mam pojęcia, jak wydostał się z kojca! Po za tym, łatwo ci mówić! Idę go szukać, błagam, chodź ze mną!

Byłam panikarą i wiedziałam, że towarzystwo przyjaciółki nieco odrobinę podniesie mnie na duchu.

— A co będę z tego mieć? — zapytała, a na jej twarzy pojawił się wielki Evil Smile.
Wypaliłam bez zastanowienia:

— Ogolimy Francji brwi jak będzie spał, a potem namalujemy mu jedną nową markerem, no chooodź! — zawyłam zniecierpliwiona.

Nela westchnęła, ale ruszyła za mną w stronę schodów prowadzących na dół. Byłam tak podenerwowana, że pokonując ostatnie stopnie poślizgnęłam się, co za skutkowało niezbyt zgrabnym piruetem i wypieprzeniem się na podłogę. Dziewczyna wybuchła głośnym brechtem na pół szkoły.

— Nie śmiej się, tylko pomóż mi wstać! Ałaa... — stęknęłam i potarłam twarz.

Boli…

Wciąż zanosząc się śmiechem, chwyciła mnie mocno pod ramię i dźwignęła do góry. Kiedy zeszłyśmy na piętro facetów, zauważyłyśmy Petro, gdy ten patrzył w ciszy przez okno. Od razu do niego podbiłyśmy.

— Hej, Petro, nie widziałeś może Feliksa?

Brunet drgnął i spojrzał na nas. Jego twarz zawsze wyglądała na znudzoną, a Nela bardzo często najeżdżała na niego, że chłopak był najzwyczajniej w świecie niedojebany. Nie zgadzałam się z tym. Niedojebany to był Deidara i Francis. Petro mógł być co najwyżej upośledzony.

— Tak — odpowiedział z wolna. — Widziałem, jak Deidara zabrał go do swojej klasy.

Error.

Widząc mój potężny zawias w głowie, Ukrainiec pokręcił głową i zostawił nas same, schodząc po schodach na sam dół.

— Cooooooooo? — zawołałam w końcu, kiedy połączyłam kropki.

Deidara? Na co mu dziecko?

Pewnie, żeby sprzedać na czarnym rynku, wiedziałam, żeby gnojowi nie ufać.

— Mówiłam ci, że z kimś jest. — Filozoficzny głos Neli nie uspokoił mnie ani trochę.
Teraz zamiast paniki poczułam wściekłość. Nie żywiłam do blondyna żadnych ciepłych uczuć, więc myśl, że ten wybuchowy idiota znajdował się blisko mojego syna, powodowała u mnie mordercze instynkty madki Karyny walczącej.

— Taaa... Lepiej go zabierzmy, zanim wujcio Dei zrobi mu krzywdę. — Zazgrzytałam zębami.

— Prawie jak Trynkiewicz! — Zaśmiała się przyjaciółka i podążyła za mną, zacierając rączki.

Skierowałyśmy krok do sali czterdzieści dwa, która w zamierzchłych czasach pełniła rolę biologicznej, po czym otworzyłam z kopa drzwi i wparowałam do środka wściekła niczym jamnik w rui. Zamarłam jednak na widok Deidary, który stał z kredą w ręce i rysował coś po tablicy, skrupulatnie przy tym mówiąc coś do Felka, kiedy ten siedział na podłodze i spokojnie dłubał w nosie.

Ten widok tak mnie zaskoczył, że zatrzymałam się w półkroku i zapytałam zdziwiona:

— Co ty robisz?
Dei obrzucił mnie pretensjonalnym wzrokiem, a synek podniósł małe rączki w górę i krzyknął radośnie:

— Mama!

— Ej! — warknął blondyn. — Przerwałaś mi, un! Objaśniałem dzieciakowi zasady rządzące w sztuce, un! Będzie z niego artysta!

Dodał to z taką dumą, że aż Nela parsknęła za moimi plecami śmiechem. Mnie jednak nie było ani trochę do śmieszkowania.

— Z czego to wywnioskowałeś? — zapytałam zimno. — Z kształtu jego wydłubanego gila z nosa czy po układzie jasnozielonej laksy prosto z pieluchy? On ma półtora roku, idioto!

Podeszłam do dziecka i wziąwszy go na ręce, wcisnęłam go Neli, kompletnie zapominając z tego wszystkiego, że dziewczyna nienawidziła dzieci. Przyjaciółka jednak tylko się skrzywiła i trochę go od siebie odsunęła. Ja natomiast naskoczyłam na chłopaka:

— Pogięło cię? Chcesz, żebym dostała zawału? Nie ma mnie piętnaście minut, a ty wchodzisz do mojej klasy, zabierasz mi dziecko, zero listu, informacji, jak myślisz, co ja mogłam pomyśleć?

— Gówno mnie to obchodzi, un — powiedział prosto z mostu. — Chciałem je jedynie wyedukować, by się nie wdało w taką kretynkę, jak ty, un. Ten dzieciak ma odbudować ludzkość, lepiej, żebyś nie miała do niego dostępu, un.

Gilbert byłby dumny z tak godnego zastępstwa.

— Co, w tatusia się, kurwa, bawisz?! — zapytałam wściekła, bo to, co powiedział, mimo wszystko bardzo wyprowadziło mnie z równowagi.

— KULWA!

Obróciłam się szybko do radosnego dzieciaka. Jeszcze klnącego bachora brakowało w tym kurwidołku.

— Nie, Feliks. Bardzo nieładnie tak mówić! — powiedziałam stanowczo, a Deidara prychnął.

— I o tym właśnie mówiłem, un. Matka z ciebie, że pożal się Boże.

— Matka kulwa!

Malec tyle radości włożył w to jedno zdanie, że mnie aż zmroziło.

— Feliks, nieładnie! — Machnęłam palcem, podczas gdy Nela rozpłakała się ze śmiechu.

— No widzisz, un! — Podszedł do mnie Deidara i wytknął mnie swoim paluchem. — Jak zwykle spieprzyłaś sprawę... AŁA!

Dei natychmiast cofnął się z przerażoną miną, a ja splunęłam lekko i zabrałam dziecko na ręce. Nagle do klasy wszedł Ludwig przez co, o ironio, Nela nagle spoważniała.

— Słychać was w całym budynku! Jakie niby są zasady? Mamy być cicho! A wy się drzecie, jakbyście byli tu na jarmarku! Dlaczego nie możecie przestać się kłócić chociaż na jeden dzień?

— Ale ty też się teraz wydzierasz — zauważyłam spokojnie, dzięki czemu Lu zmiażdżył mnie wzrokiem. W końcu Nela odrzekła poważnie:

— Ludwig ma rację.

Danke, Nela — zwrócił się do niej. — Jedyna, która zna tu zasady! — Spojrzał na mnie przy tym, pokazując jak bardzo byłam be i fuj.

— Ona mnie ugryzła! — Deidara nie zważając na sytuację, wyciągnął czerwony palec przed twarz Niemca, a ja uznałam, że to było dość odważne zagranie z jego strony.

— Bo mnie dotknąłeś. — Przewróciłam oczami.

— DOSYĆ! — Ludwigowi wyskoczyła kolejna żyła na czole.

— KULWA!

W pokoju zapadła cisza. Przycisnęłam dziecko do piersi, gdy Lu obdarzył mnie takim spojrzeniem, że aż oblał mnie zimny pot.

No to pozamiataneeee

— Na mnie nie patrz, to Dei go nauczył! — zawołałam zestresowana.

— COOO, UN?!

— Macie szlaban — warknął szef. — Oboje w ramach kary pojedziecie po zapasy. SAMI. Albo się dogadacie, albo pozabijacie. Nieważne, co zrobicie. Każda z tych dwóch opcji będzie dla nas dobra! Oczekuję was za godzinę na dole! Zrozumiano?

Prychnęłam z Deidarą pod nosem, a Niemcy obrzucił nas najstraszniejszym okiem z możliwych i wyszedł z klasy. Po chwili krępującej ciszy odezwała się Nela:

— Wiecie… Nawet nie wiecie, jacy jesteście do siebie podobni.

— Chyba śnisz.  — Zaprzeczyliśmy jednocześnie i zmierzyliśmy się wzrokiem.

— Hahahaha, kto się czubi ten się lubi!

— Kto się lubi~?

Drgnęłam odrobinę, gdy usłyszałam znany mi melodyjny głos. Do klasy wkroczył Francja, a na jego widok na twarzy Neli odmalował się wyraz obrzydzenia.

— Na pewno nikt ciebie — warknęła.

— Auć, zabolało. — Francuz olewająco przewrócił oczami. — Daj znać, jak wpadniesz na kreatywniejszą obelgę, dziecino.

Dzieciak na widok Francisa roześmiał się wesoło, po czym wyciągnął do niego swoje rączki. Mężczyzna uśmiechnął się czule w stronę bombelka, podszedł do mnie i wziął go ode mnie na ręce.

— Nie uważasz, że jest do mnie podobny? — zamruczał ojcowsko, przez co Feliks się roześmiał.

— Nie. — Zachichotałam i przygryzłam wargę.

— Pfff, ani trochę, un.

— Nie obrażaj dzieciaka. — Nela patrzyła na mężczyznę z taką odrazą, że niejeden skurczyłby się w piksel.

— Nie znacie się. — Westchnął teatralnie Francuz.

Przekręciłam oczami, podeszłam do Francisa i z powrotem wzięłam Felka na ręce. Tak to już było w tej szkole, że Feliks wędrował z rąk do rąk jak paczka chipsów.

Francuz odgarnął mi kosmyk z twarzy, a gdy spojrzałam na niego ze swoim typowym „łot de fakiem” w oczach, odrzekł radośnie:

— Chcesz jeszcze jedno?

— Hę? — zapytałam inteligentnie, bo chyba nie zrozumiałam pytania.

— No wiesz... Może młody chciałby rodzeństwo~.
Zarumieniłam się, ale nie udało mu się wybić mnie z równowagi. Tak szczerze, to coraz rzadziej mu się to udawało.

— Zwariowałeś? Jedno mi całkowicie wystarczy, po za tym, nawet jakbyś MÓGŁ mieć dzieci, to i tak dzięki TOBIE, nie mam już żadnych szans na kolejne.

— Ale spróbować nie zaszkodzi. — Wzruszył ramionami.

— Zdecydowanie nie jesteś zabawny. — Ziewnęłam i przytuliłam syna. Nela nie wytrzymała i warknęła do mnie:

— Nie dyskutuj z tym debilem, bo nie wygrasz. — Zamordowała Francję wzrokiem. — Kretyni mają przewagę liczebną.

Twarz Francji nachmurzyła się, gdy spojrzał na dziewczynę. Widać, że chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, ponieważ odwróciłyśmy się na pięcie i obie wyszłyśmy z klasy biologicznej. Feliks ziewnął głośnie i spokojnie wtulił się we mnie jak misiek koala.

— Nie rozumiem dlaczego Lu pozwala mu tu z nami mieszkać — burknęła blondyna. — Kretyn powinien siedzieć zamknięty w piwnicy.

— Francis nie jest taki zły — mruknęłam pod nosem, a przez myśl mignęły mi wspomnienia ze starego życia.

Był.

— Jest. Pamiętasz jak traktował cię, gdy się dowiedział, że jesteś w ciąży?! Przez niego o mało nie poroniłaś! Był wobec ciebie taki okrutny… — dodała sycząc pod nosem jak kobra. — Nie wspomnę o tym, jak próbował cię uzależnić psychicznie, a TY nie zaznając uwagi od wiecznie zapracowanych starych, ułatwiłaś mu zadanie.

— Doskonale wszystko pamiętam — odparłam spokojnie. — Tak jak pamiętam to, jak TY mnie wtedy traktowałaś.

Nie odpowiedziała. Nela nienawidziła dzieci w równym stopniu, co Francję, a jej zachowanie również nie należało wtedy do najprzyjemniejszych.

Nela była toksyczna, a ja zrozumiałam to za późno. Świadomość jednak nie szła u mnie w parze z praktyką, a fakt zamknięcia w jednej szkole sprawiał, że jednak musiałam z nią jakoś w tej zgodzie żyć. Tym razem jednak na innych zasadach niż wcześniej.

— Na domiar złego czeka cię jeszcze wyprawa z Deidarą. — Zmieniła szybko temat, drapiąc się po policzku.

  Nieeeeee...! — jęknęłam przeciągle.

  Taaaaak! — Przedrzeźniła mnie. — Ale nie zahaczajcie zbyt długo o krzaki, bo umarlaki was dorwą, hohohoho~.

— Ja i Deidara? Pfff, zabawne… — Przekręciłam oczami, a Nela wrednie się wyszczerzyła i weszła do swojej klasy.

Ja za to z Feliksem na rękach schowałam się w swoim pokoju. Posadziłam dziecko na kolorowym kocyku z Kubusia Puchatka i złapałam za butelkę z jeszcze ciepłym mlekiem. Felek dossał się do smoczka i pijąc, machał kolorowym klockiem w rączce. Byliśmy już na etapie odchodzenia od butelki, bo w książce o opiece nad dziećmi było wyraźnie napisane, że dziecko powinno być odzwyczajane stopniowo i w pełni w chwili, kiedy ukończy półtora roku. 

Tak szczerze… Nie ogarniałam tematu opieki nad bombelkiem. Wiedziałam, że to nie była świnka morska, ale ja nie nadawałam się na matkę… Musiałam często korzystać z pomocy Francji, który bardzo dużo mi na początku pomagał. Oczywiście zaraz po koszmarze, jaki mi zgotował przez dowiedzenie się o złotym strzale Pawła. I tak szczerze, nie dziwiłam mu się.

Ocknęłam się i z miną nieprzytomnego orangutana zerknęłam w stronę drzwi, w których stanął obiekt moich rozmyślań. Francja nonszalancko oparł się o framugę i spojrzał z uśmiechem na Feliksa.

— Niesamowite, jaki jest już duży — zamruczał, a dzieciak na jego widok wstał i radośnie podbiegł w jego stronę, wywołując u mnie nieprzyjemną wizję, w której potyka się i rozwala twarz o próg.

— Feliks, uważaj, skarbie — powiedziałam delikatnie, a bombelek roześmiał się gdy stanął w miejscu.

Francja zamknął drzwi z pokoju i po chwili usiadł obok mnie na łóżku.

— Jak się czujesz? — zapytał, a ja wzruszyłam ramionami.

— Normalnie. Zobaczymy jak się będę czuła po wspólnej wyprawie z Deiem. O ile go nie zajebię gdzieś po drodze, co jest w sumie bardzo możliwe, bo gnój zeżarł ostatnią czekoladę oreo.

Gdy usłyszałam chichot Francji, to wesołość udzieliła mi się na tyle, że mu zawtórowałam.

— Słyszałem, że Feliks nauczył się nowego słowa~.

— Ta, o mało nie zarobiłam za to szlabanu od Ludwiga — mruknęłam, kiedy przypomniałam sobie to dziecięce „kulwa”. — To tylko pokazuje, że to idzie genetycznie. Prawdziwy, mały Żyliński. Robi w pieluchy, ale kurwami to już potrafi rzucać na prawo i lewo. Co za patologia.

— Ciekawe jaki byłby mały Bonnefoy?

— Kiedy się to skończy, to zapytasz Matta — odpowiedziałam z uśmiechem. — W końcu to twój wychowanek.

— Wychowanek, ale nie rodzony syn — zauważył.

— Dzizas, nie mów, że włączył ci się instynkt ojcowski. — Zaśmiałam się i wyciągnęłam ręce do Feliksa, który podreptał do mnie z pustą butelką. — Zjadłeś już? No pięknie! Madka jest z ciebie dumna, ty mój mały bombelku~ — powiedziałam, biorąc go na kolana. — Jesteś cały mama! Tylko jeść i klnąc, co nie?

Feliks pokiwał głową.

— Całe szczęście~. — Ziewnął mój towarzysz.

— Francis, jako że Lu wysyła mnie na wyprawę, to czy…

— Wiem o co chcesz zapytać, Natalia, ale muszę zająć się warzywniakiem na dachu. — Westchnął. — Niemcy potrzebuje pomocy, w tym roku mamy obfite zbiory. Może poproś Petro, albo Kornelię?

— Nela urwie mi nogę, jak zapytam ją o opiekę nad młodym — mruknęłam. — Ale Petro to całkiem spoko opcja. Feliks, chodź. — Wstałam i dźwignęłam go ręce. — Idziemy do wujka Petro~ … Ughhh… Ależ z ciebie ciężkie purchlątko, dali by na ciebie sześćset plus normalnie.

— Natalia. — Francja mnie zawołał, a ja odwróciłam się. — Nieważne, potem~.

Przekręciłam oczami z uśmiechem i wyszłam z Feliksem z klasy, by skierować się piętro niżej, gdzie swoją jaskinię miał nasz grupowy piwniczak Petro.  

Schodząc po schodach, zabawiałam dziecko piosenką.

To jedno w głowie mam — nuciłam do chichoczącego dziecka. — Koksu pięć gram. Odlecieć saaaaaam! — zawyłam głośno, robiąc obrót ze śmiejącym się dzieckiem. — W KRAINĘ ZAPOMNIENIA! Dajesz, bohaterze! Śpiewajmy razem! TYLKO JEDNO W GŁOWIE MAM! KOKSU…

— Natalia! — Usłyszałam za sobą i przerwałam moją balladę.

Przymknęłam oczy i ze sztucznym uśmiechem odwróciłam się w stronę Niemca, który patrzył na mnie ze szczerą dezaprobatą.

— Tak, szefie?

— Naprawdę musisz śpiewać dziecku taką piosenkę?

— Masz rację, Lu. — Westchnęłam i poprawiłam gaworzącego kaszojada. — To przegięcie. Zmienię repertuar.

— Dziękuję... — Odetchnął z ulgą, a ja odwróciłam się do niego tyłem i zmierzając w stronę klasy Petro, zaczęłam śpiewać:

KOKAINA W NOSIE, LECIMY W SAMOLOCIE…!

— ŻYLIŃSKA!

Zachichotałam i mając wylane na Niemca, weszłam bez pukania do pokoju Ukraińca. Ta szkoła to była istna wieża Babel.  Polacy, Francuz, Niemiec, Ukrainiec i Azjata. No jak, kurwa, w jakimś kawale, tylko tu murzyna, żyda i dwóch mrówkojadów brakowało.

— Puk, puk! Kto tam? Żylińscy! — zawołałam z uśmiechem na japie, podczas kiedy Petro patrzył na mnie jak na upośledzeńca.

— Natalie? — Zamrugał zaskoczony i dźwignął się z wyrka, odkładając książkę na bok.

— I Feliks! Trutututututu! — Udałam, że dzieciak strzela w stronę okna niewidzialnym karabinem, co tylko wywołało salwę śmiechu u syna i lekki uśmiech u Petro.

Cóż… Chyba wychowywałam młodocianego narkomana i mordercę. Chuj. Niech się martwi Ludwig.

— Tak serio, serio — mruknęłam w końcu normalnym tonem i puszczając Feliksa na podłogę. — Zająłbyś się nim? Mam nakaz wzięcia pochodni w ręce i wyruszenia z nią w świat, także ten…

— Nie ma problemu. — Wzruszył ramionami, obserwując ciekawskiego dzieciaka.

— Super! Już jadł. Jakbyś go tylko popilnował, żeby nie rozbił głowy… JEZU, NIE PODCHODŹ DO TEGO!

Doskoczyłam do niego w momencie, kiedy Felek wystawiał rączkę w stronę maczety leżącej na biurku. Może i by nie dosięgnął, ale nie chciałam ryzykować.

— Spokojnie, zaraz posprzątam — powiedział i podszedł do mnie, a ja rozpłynęłam się na dźwięk jego wschodniego akcentu. Mój masochistyczny pociąg do Rosji i potężny syndrom sztokholmski nie zwiastował mi długiego pożycia w tym pieprzonym uniwersum.

— Dziękuję. Maksymalnie trzy godziny! Pa, bohaterze! — Cmoknęłam blondyneczka w czółko i machając obu na pożegnanie, wybiegłam z klasy, żeby przygotować się na wyprawę.


ᴘʀᴏʟᴏɢᴜᴇ

Część II - Hetalia Axis... Zombie?!


ᴘʀᴏʟᴏɢᴜᴇ

„Drogi pamiętniku!    

Kopę lat, co nie?

Świat zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, a ja wpadłam na genialny pomysł uwiecznienia tego na papierze, niczym taki postapokaliptyczny Gal Anonim wprost ze ziem Śląskich. Jako naoczny świadek tych posranych wydarzeń, postanowiłam spisywać wszystko, co się aktualnie tutaj odpierdziela. A kiedy wszystko wróci do normy, wydam ten skromny zeszyt i zarobię kupę hajsu, stając się jednym z pierwszych milionerów Nowego Świata. Brzmi świetnie, co nie? No brzmi!  

Tylko, że… Jest mały problem.

Bo wpadłam na ten pomysł o dwa lata za późno.

Jakby to Francis powiedział: „To takie natalkowe!”, i w sumie miałby rację, bo wszystko, co mnie otacza, normalne być nie może. Więc jakim cudem JA mogę być normalna, skoro Wszechświat pogrywa sobie ze mną niczym kosmiczna wersja Człowieka Skurwiela?

Do rzeczy, bakłażanie.

Wszystko zaczęło się niecałe dwa lata temu, a zgaduję, że dwa, bo aktualnie mamy drugie lato, odkąd wirus Kon-17 w trzy miesiące sprawił, że nasz Świat się zatrzymał. Po tym czasie super strategicznie zmutował i doprowadził do Wielkiego Upadku.

Ten wirus zamieniał ludzi w zombie. Serio, naprawdę nic nie ćpałam.

Ale nie jest to takie zombie, jak pokazywali na filmach, ociekające krwią i śmierdzące na kilometr zgniłym mięsem. Wyglądają i zachowują się… jak dzikusy nastawione wyłącznie na zabijanie.

Początkowo powodował zapalenie skóry i narządów wewnętrznych, doprowadzając do ostrego zapalenia mózgu. Według Ludwiga, a dojdę do niego za chwilę, przez tę całą mutację zaczął atakować cały układ nerwowy oraz mózg, zamieniając przez to ludzi w agresywne, nie czujące bólu istoty. Reagują głównie na ruch i dźwięk, rzucając się w amoku na wszystko, co żywe i, na swoje nieszczęście, nie zdąży uciec. Żeby przeżyć, trzeba było zabijać. A agresywny wirus rozprzestrzeniał się jedynie przez kontakt z krwią.

To była chyba zima, kiedy wraz z innymi skryliśmy się w bunkrze w parku. Nie pamiętam już dokładnie, jak to się potoczyło, że się tam znaleźliśmy, ale pamiętam, że było tam wilgotno, zimno i głodowaliśmy. Głód, smród oraz przenikające do kości uczucie zimna pamiętać będę chyba do końca życia.

Po miesiącu tam spędzonym, udało nam się przedostać do mojego byłego liceum ogólnokształcącego. I tu właśnie Wszechświat, którego w tym miejscu chciałabym serdecznie pozdrowić, pokazał kolejny raz, jak bardzo był złośliwy. Po maturze przysięgłam sobie, że nigdy, przenigdy moja stopa nie postanie w tym przeklętym miejscu. A gdy doszło co do czego, to mieszkam tu już prawie dwa lata z moją przyszywaną rodziną.

Cała szkoła jest dla nas jak twierdza. Wysokie ogrodzenie, w które dyrektor zainwestował w ostatnie wakacje przed Apokalipsą, doskonale spełniało swoją funkcję. Pierwotnie miało służyć placówce jako ogrodzenie przed dzieciakami, które nagminnie włamywały się na teren szkoły. W ciągu tego czasu, odkąd tu byliśmy, dopracowaliśmy to i owo, dzięki czemu nasza kryjówka stała się prawdziwą, niezdobytą twierdzą. Zombiaki poruszają się poza wysokim ogrodzeniem, czasami na niego napierając, ale nie miały żadnych szans, by przedostać się do środka. Wszystko dzięki naszemu Szefowi.

I tu dochodzimy do Ludwiga, o którym pisałam wcześniej. Bo Ludwig Beilschmidt jest naszym szefem. Chociaż trudno w to uwierzyć, Lu jest personifikacją Narodu Niemieckiego, który gnoił nas z braciszkiem Prusem przez setki lat.

To młody, dwudziestodwuletni blondwłosy mężczyzna z niebieskimi oczami i sylwetką kulturysty. Mimo, że wygląda na młodzieńca, jest tak samo stary jak jego Ojczyzna. Tu zaznaczę, oczywiście nie złośliwie!, że sam typ jest w porządku, a podczas wojny wykonywał jedynie rozkazy swoich przełożonych, tak jak, haha!, reszta dowódców SS, ale przemilczę. Temat wojny jest tutaj srogo zakazany.

Ludwiga nie da się opisać. Jego trzeba poznać.

Doskonalsza i bardziej wkurwiająca hybryda Chucka Norrisa i Strażnika Teksasu. Musisz mieć oczy dookoła głowy, bo koleś wlepia szlabany szybciej, niż polska policja mandaty za picie w parku. Oko Saurona wymięka, Lu widzi więcej. Pewnie to za sprawą kakaowego oka, ale ja tam nie wnikam w dziwne eksperymenty lat czterdziestych ubiegłego wieku.

Tu skromnie nadmienię, że jestem jego zastępcą! Naprawdę. Podczas pierwszej, niezbyt dobrze zorganizowanej wycieczki po żarcie, utknęliśmy w pomieszczeniu dyżurki, bez możliwości ucieczki. Dzięki mojej niesamowitej dedukcji oraz chwilowemu przebłyskowi intelektu, udało nam się wyjść cało i bez ofiar. Ludwig był pod wrażeniem i za zasługi dla naszej Drużyny Pierścienia mianował mnie zastępcą, a bólu dupy Francisa mógł pozazdrościć sam Młody Werter.

Na szczęście nie jestem sama w szkole, ponieważ jest tu także Kornelia. Nela jest moją, o dwa lata młodszą ode mnie, przyjaciółką. Jest szczupłą, niską blondynką z długimi do pasa włosami, niebieskimi oczami i zawadiackim uśmiechem. Jej niewinny wygląd to tylko pozory. Pod pryzmatem delikatności czaił się demon jadący na wiecznym wkurwie. No i jest szaleńczo zakochana w tym szwabie. Znaczy, w Ludwigu. Dzięki Bogu miała już prawie dziewiętnaście lat, przez co Ludwigowi nie groził kurator, gdyby coś między nimi zaszło.

Nela ma w szkole pokój tuż obok mojego, mieszkamy praktycznie ściana w ścianę. Pomimo jej ciężkiego charakteru i niewątpliwej toksyczności, dziękowałam niebiosom, że jesteśmy tu razem. Że mam kogoś bliskiego, nie tylko Feliksa.

I teraz hit roku. Feliks to mój syn. Ma niecałe półtora roku i posiada blond włoski, oraz moje zielone jak szmaragd oczy. W pierwszym miesiącu Apokalipsy wylądowałam w łóżku z kolegą w liceum, bo „przecież nie mogło być gorzej”. No, ale dzięki… Wszechświatowi… okazało się, że strzał Pawła był iście złoty, bo zaszłam w ciążę, a żeby tego jeszcze było mało, Paweł, bojąc się odpowiedzialności, i przy okazji morderstwa ze strony Francisa, uciekł z kryjówki, narażając nas wszystkich. To wtedy musieliśmy uciekać, i to właśnie wtedy zginął mój najdroższy kuzyn, Mateusz, wraz ze swoją dziewczyną Kasią.

Francis jest kolejnym członkiem naszej małej, pokrzywionej rodziny. Tak jak Ludwig jest personifikacją Niemiec, tak Francis jest Francją. Kiedyś darzyłam go dość mocnym… ekhem… uczuciem, ale zepsuło się to szybciej, niż się w sumie zaczęło. Zostaliśmy więc przyjaciółmi. Przynajmniej do momentu, kiedy mój syndrom sztokholmski radośni nie wybudzi się ze snu zimowego.

Bo po tym, co Francja odpierdalał z moim udziałem, na zdrowe uczucie nie ma co w tym liczyć. Zostaje tylko syndrom.

Francja jest wysokim mężczyzną o blond włosach do ramion i lekkim zarostem. Błękitne oczy pełne są figli oraz złośliwości, ten kto jednak go zna, wie, że pod tą maską kryje się więcej dobra, niż widać na pierwszy rzut oka. Ta… Ten to dopiero miał dwa oblicza.

Oficjalnie miał dwadzieścia sześć lat, a w rzeczywistości Nosferatu mógł mówić do niego per dziadku. Francis utrzymuje, że jest po prostu niezwykle romantyczny, ale… No właśnie. Dodam tylko, że dobrze, że istniała grawitacja, w przeciwnym wypadku Francja już od dawna dryfowałby po orbicie i posuwał asteroidy.

W całym tym rozgardiaszu nie brakuje również Ukraińca. Mam tu na myśli dwumetrowego chłopaka w wieku Neli z wymiany, który przyjechał do Polski na tydzień przed tym całym bajzlem. Należał do drużyny koszykówki w swojej szkole i miał dziwnego pierdolca na punkcie wafli. No, ale niestety pewnego pięknego dnia wafelki się skończyły, więc biedny Petro przestawił się na inne rodzaje słodyczy. Jest bardzo spokojny i rzadko okazuje emocje. Nazywam go w duchu Kapitanem Cukrzycą i w sumie dość dobrze się z nim dogaduję, ale to dlatego, że rzadko ze sobą rozmawiamy.

Kolejnym członkiem naszej brygady RR jest Deidara, nasz kochany mutant z otworami gębowymi na dłoniach. I tu nie bardzo wiem, co mam napisać.

Deidara mnie nie lubi, ale za to ja wprost uwielbiam wyprowadzać go z równowagi. Mogę śmiało powiedzieć, że nasze role się odwróciły, bo z początku to właśnie chłopak wyżywał się na mnie i to nawet nie wiem dlaczego. Ale jak pozbierałam się do kupy, to bardzo szybko nauczyłam się bronić. Wystarczająco już przeszłam, żeby jakiś gościu z nie wiadomo skąd (obstawiam jednak, że z Czarnobyla) jechał po mnie jak Kubica po torze wyścigowym.

Dei uparcie utrzymuje, że jest shinobi, czyli ninją najemnikiem z Japonii, ale przyznał raz, że w tym świecie jest ograniczony (cokolwiek to znaczyło) i teraz jego szczytem umiejętności jest tworzenie bomb z tego białego czegoś, co sam produkuje. To jest dopiero pojebane, co nie? Jego istnienie po raz kolejny udowodniło mi, że Świat jest totalnie pojechany i to, co wiem obecnie, to nawet nie jest czubek góry lodowej.

Ogółem jest nas siedmiu. Natomiast o losie reszty mojej rodziny nie wiem nic. Tak jak tego pamiętnego dnia, gdy zawyły syreny, tak do tego momentu nie widziałam ani rodziców, ani brata, ani dziadków. Nikogo. Mam świadomość, że nie żyją i za każdym razem boli to tak samo, jak na początku.

 

Co jakiś czas organizujemy tak zwane "wypady" po żarcie dla nas i kur, czy inne rzeczy do okolicznych sklepów. Na terenie szkoły znajduje się dość spory kawałek warzywniaka, którym zajmuje się tylko i wyłącznie Ludwig. On pieli, sadzi i zrywa. On również marynuje do słoików co tylko się da. Jak sam przyznał, woli zrobić to sam, ale dobrze.
Nie jest dużo do żarcia, oszczędzamy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znów nadejdzie okres głodu. Ryże, kasze, wszystko już dawno jest przeterminowane, ale jako tako zjadliwe. Można się nawet do tego przyzwyczaić.

Mamy również duży, prowizoryczny kurnik, który dostarcza nam jaj i mięsa. I też na to monopol ma Ludwig. Kiedyś miałam ja, ale szef przyłapał mnie jak siedziałam na środku kurnika i przytulałam jedną z kur, mając przy tym opuchniętą twarz i wysypkę. Od tamtej pory mam kategoryczny zakaz ZBLIŻANIA się do płotku z kurnikiem i wybiegiem. Bynajmniej z powodu alergii.

Co jeszcze? A! Mamy tutaj wodę. 
Mamy nawet prąd, którego używamy równie oszczędnie, co jedzenie. Wszystko zawdzięczamy Ludwigowi. To on pojechał z nami do najbliższego marketu budowlanego i to on wyniósł agregaty prądotwórcze. Jako, że Lu jest złotą rączką, to bez problemowo zainstalował owe agregaty w kuchni, by gotować, oraz w łazience do ciepłej wody i pompy. Nie mam pojęcia jak to działa, ale ważne, że działa.

Mimo wszystko próbujemy żyć normalnie.”

 

 

Odłożyłam stary zeszyt na bok i westchnęłam. Pisarką to ja raczej nigdy dobrą nie będę.

Rozdział Dziesiąty – Koniec początkiem wszystkiego

  Nie… — Feliks…? Ostrożnie przyłożyłam swoją dłoń do odsłoniętego policzka Feliksa, ale nie poczułam ciepłej, delikatnej skóry, jak zaw...